Waldemar Okoń – poeta, historyk sztuki


 

Waldemar Okoń ‒ Wersy dla Orfeusza

Niczego nie pragniesz – soli odkrytej wewnątrz, wiosła zamkniętego w zbożu, strzał złamanych przez śmierć. Wystarczy ślad odkrywany od początku biegu, który powiększa się wraz z tobą do odjętej od ust nocy.

Odczuwamy żal, więc jesteśmy ponad nim przechodząc do radości, właściwie przebiegając pod ścianą, aby nie zauważono, że jesteśmy nadzy przeciwko sobie. Zimna gwiazda ogrzewa nasze kroki, przerwę jej cień, to minie. Liść owinięty wokół rąk, więc jesteśmy jedynie bez siebie?

Opływam szept, na dłoniach wzbiera sól, ubogi wiersz wywołuje burzę. Oświetlasz zioła, pod powieką pył, pustynia spokojnego boga. Giniemy w suchym wnętrzu rzeki – wystarczy zatrzeć piasek, oczy.

Zamienię cię w skałę o błękitnym przypływie, delfiny uśpione stworzę, skamieniałe potoki – mają kształt rzęs opuszczonych, aby nie dostrzegać bicia serca. W głębi dotyku pamięci ciała sen.

Zieleń wszelka zginie, obejmij mnie przed przejściem w stronę drzew – chcę zostać drzewem o wielu pniach, cyprysem, światłem. Nie chcę czekać dłużej na przemienienie. Zieleń wszelka... obejmij, wtedy jest najbliżej strony drzew.

Morze błądzi falami, po omacku, jest ślepe bez naszych brzegów, łodzie wyciągnięte tęsknią, poeta błądzi.

Stulone słowa pierwszy raz obawiają rozchylić. Proszą o noc, o inny dzień, kiedy kładę pomiędzy nie słońce krzyczą gwiazdę bolesną, nową.

Przemijamy, wiatr bez oceanów ginie. Kto ustanowi wyspę, palmy, rozkołysze góry pod nami?. Uderzmy w obce morza, tak spokojne i wilgotne o zmierzchu, uderzmy...

Dla nas jeszcze lecą żurawie, zmęczenie ziemi, profil nieba. Słyszymy krzyk – tam jesteś, unosimy klucze, skarby najwyższe, pętamy się szelestem, zapomnianym ostrzem.

Szukam cię teraz. Piętna zarzucono na mury, widzę czyste ogrody, księgę urodzaju. Świeci dzień, mówimy też o nocy, na szczęście bez wiary w rozbite lustra. Rozbijasz ostatnie, rośniemy dotykiem oskarżonej niewinnie.

Pantomima snu na jawie, na linie. Dziedziniec przed odejściem. Wszystko płowieje, pamięta o czasach świetności. Budzimy się w milczeniu, dźwięczy szkło. Walczę bez kostiumu, jak bóstwo dopuszczone do głosu.

Zmierzch, siatki na mych oczach, zdejmujemy łuski opadłe, martwe płetwy. Jeżeli przemienię górę i dół przypływ stanie się najniższym ze światów i jak wtedy przybliżyć kwiaty dolinom podwodnym, jak uniknąć topieli zamieci?

Błądzimy po peryferiach doświadczeń, lecz i miłość nie potrafi odpowiedzieć zabłąkanym. Błądzimy po peryferiach miłości, kiedy jest doświadczeniem jednym więcej jeszcze.

Dokąd niespokojność twa sięga? U podnóża żywioły gorące, zwija się skóra węża, cykady przecinają śmierć i obawa, że nie jestem wybawcą, nie jestem też w chórze – przynajmniej do początku katastrofy.

Potok wezbrany, chcesz – wypowiem źródło, pragniesz ulotnego spokoju, spełnienia. Kiedy odchodzisz stajesz się misą, otwarciem dla tych, którzy nadejdą po nas, zamknięci, pełni siły, dumni.

Tak gorzkie są owoce, nie możemy żyć wiecznie i kwiatów zostało niewiele. Wieńczymy niespełnienie, w głębi kobiet są komnaty i cisza, kogo sprowadzić pomiędzy nas, kto pozostanie?

Wróżysz z przelotu ptaków, z wnętrzności sarny. Ton jeden powstaje, rozprzestrzenia się we mgle. Nie sądź, że nie słuchamy uważnie, patrzymy na dym, na ofiarę. Tak jak my jesteś przelotnym słuchaczem jedynie.

Na skałach białe domy, szare przestrzenie wykrojone idealnie. Porządkujemy załomy i lawinę oswajamy trawami. Kiedy płyniesz powiedz jak długo jeszcze widać światła latarni nad twoją sztuką niesioną wyżej niż ramiona prawdziwe.

Nikt na nas nie czeka. Idziemy drogą graniczną, na progu jest czas należny milczeniu. Dwoje ludzi oczekuje na otwarcie pieczęci, na zapomnienie rzeki. Przecież istniejesz dzięki dniom, które nadejdą granicami pytań.

Znaleźliśmy wstęp do tych, którzy nie pragną spokoju, do tych, którzy stracili wiarę. Pomiędzy liściem a dekoracją, motylem i sceną godzina wybrzeży odległych. Musimy wierzyć sobie, nieść maki zwiędłe na chwilę przed narodzeniem.

Obcięto warkocze, powstały strumienie martwe, meandry. W tej grze poruszamy pionkami dowolnie, bez reguł. W cieniu więzienia rosną chwasty. Nie mów o samotności, twoi strażnicy jak psy pamiętają o tobie.

Ogród bez świateł, pojęcie diamentu, mijamy czas burzy, mamy czas na potęgę. Na łodzi kochanków nasiona, odwracasz wzrok, lecz nadal pada deszcz coraz silniejszy.

Bogowie jasności pozwolili istnieć bogom ciemności, budować świątynie. Pozostań pośród nas, łowimy ryby i ogień nie ukryje się przed nami. Odrzuć tylko szaty proroka, cel nic nie znaczy, chwalimy tych, którzy pozostają nie znając wyniku walki.

Koniec – słowo odchodzących z miejsc. Są szczęśliwi, dziękują szczytom i przepaściom. Stoisz przed początkiem nocy pamiętając, aby nie przemilczeć nowych poematów, ubierasz płaszcz ciemny, senny.

Trzeba mówić coraz ciszej – podpowiadam – przecież krzyk nie zawsze jest echem okrętów miedzianych. Jak zawsze mylisz czas wieków o kilkanaście dni. Mam prawo do pomyłki – powiedz – tak jest bardziej prawdziwie.

Doceniłem widownię, maski poruszane od tyłu w trzech pozycjach, choć tragedia jeszcze się nie skończyła. Jedna kobieta poniosła śmierć, chór przeszedł przez śpiew, nieśli gwiazdę nieznaną w tych stronach. Zapominasz o narodzeniu, o matce, o jej obowiązkach aktorskich.

Coraz trudniej jest w części słów umieścić część prawdy, listy do mieszkańców. Coraz trudniej jest przejeżdżać elizjami, być nieobecnym. Wierzymy w niebiańskie ptaki, rozumiemy odległość. Przechodnie pozostali daleko, może pył strzepną lub o swoje prawa będą walczyć?

Stopnie amfiteatru, jaszczurki czekają na chwilę kiedy przyjdą osoby dramatu, bliskie jeziorom kalekim, oklaskom, które są coraz cichsze. I jest nam w trawach prześwietlonych samotnie kiedy zostajemy.

Opuszczony świt, słowa rzucone pod nogi, podnosisz obcą lirę, rozumiesz dzisiejszą zmiętą miłość. Pamiętaj, że trzeba będzie odejść jedną z bram otwieranych przed zapadnięciem nocy, z czarną struną w zamarzniętej dłoni.

Rozsypano gałęzie na drzewach wielokrotnie, nadchodzi czas właściwy pochyleniu. Rozsypano niepokój, ciężar ciemności, poszukujemy poezji wśród raf koralowych nieostrożnie.

Ponownie w winnicy, w martwej naturze. Dwukrotnie uderzono w niebo i światło przestało powstawać. Poprawiamy pejzaż jeszcze raz – może powstanie obraz nie dla wszystkich dostępny.

Piekło się bawi, toczymy koronę, trwa zabawa ludowa coraz dłuższa i dłuższa. Gdzieś ponad nami przesuwają trony, odpuszczają grzechy, jest coraz ciszej, liczymy sukcesy odniesione przez znużone pokolenia.

Poziom stworzony dłonią, spójrz ponownie przed siebie, poza własny wzrok, własną obecność, nieruchomo. Lepiej dostrzegać dym unoszący się nad wodami niż sygnał życia, zarania.

Nie wyjaśniam nic do końca, nie znam krańców przedmiotu. Dochodzimy do siebie zatrzymani słowem zastępującym powietrze. Zapominamy, że powietrze niezbędne jest życiu.

Kiedyś w arkadyjskim lesie zostaliśmy sami. Imitacje ptaków na drzewach, na barkach ciężar i ciepła pozostałość. Powiedziałaś, że spotykamy ją nawet tutaj, pod korzeniem – pulsuje, stara się wyzwolić, objąć życie, a wtedy zapomnimy twarzy własnej określenie.

Portret oliwny – odpłynęły fregaty, jestem nieskończony jak nadzieja. Dla jutra jesteś skłony rozpocząć unoszenie wyspy, na fali okna najwyższe, nasze zapatrzenie. Przed twoją niewinną pokłon świadomością.

Odbiegasz od metafor, rozdajesz podarunki – księżyc niedoświadczonemu poecie, słońce – niedoświadczonemu malarzowi, miłość – niedoświadczonemu człowiekowi, aby zrozumieli, doświadczenia połowiczność.

Schody jak niepamięć, więcej nie obronię – istnienie nie zamyka się w nieistnieniu. Bronimy się przed tym co minęło nieudolnie. Sieci jak promienie, jak piasek upał. Nie męcz mnie porównaniami, zaśnij.

Przeminiemy – pióra nasączone woskiem, niegroźne labirynty, Minotaur z terakoty. Przeczuwasz to zszywając ciemną kotarę. Żagle postawiono przedwcześnie, a młodość nie rozumie pogodzenia się z losem w krótkim przelocie ptaka przez przypadek.

Przebiegamy wyżyny świata, otwieramy klejnoty zamknięte niecierpliwie i więcej jest tych, którzy biegną poszukując właściwych drzwi biegnąc ku górze.

Owoce są już zrodzone, depczemy tren niewierny. Przychodzą chwile litości dla odległych światów, dla czasu zmieniającego starość w sztuczne drewno. Mozolnie budujesz splot słoneczny nieosłonięty przed ciosem najbliższym.

Prymitywne pojęcia echa wewnątrz pnia światła każe przemilczeć zielony las i błękitne niebo wyklęte na zawsze jak ostatni taniec liścia, rytm i brzegi mchu, które rodzą się przedwcześnie w dzieciństwie prawdy.

Powiew wbiegł pomiędzy perliste dzieci, zatrzymaj jego oddech, ich czyste głosy. Zwyciężymy deszcz, pomodlimy się o suszę. Nie zapomnij wychodząc z domu wszystko zamknąć, pamiętaj o mrówce na głowie cukru.

Niepokój nagły, złamanie ziemią, budujesz powrót niepewny – później szmer szaty na równinie. Bogowie niosą winy odkupienie, ogień i wodę i wodę i ogień.

 

 

 

Zielony jest dzień

i bogowie błękitni

kolory się nie zgadzają

walczą

czarna noc je pogodzi

ale poranek

czy będzie na pewno jasny

i twarz nasza w cieniu miłości

promienna?

 

 

 

Jeżeli zapominasz

świat nie istnieje dłużej

jeżeli odnawiasz pamięć

wszystko pozostaje takie samo

jeżeli śnisz

dzień znika

tak jest lepiej dla niego

dla nas.

 

 

 

Obłoki są dalekie

a bliskie są słowa

dalekie są miasta

a bliskie są nasze miejsca

pomiędzy nimi jest świat

wypełniony trzepotem gołębim

zerwanym z drzewa

jak liście zwiędłe

jak owoce dojrzałe.

 

 

 

Kolebka

kołyska

kołyszemy nasze ciała

rodzimy ją

skowyczy coraz głośniej

dajmy jej jeść i pić

może zaśnie

może kolejna będzie niema

jak wilki polujące w nocy.

 

 

 

                                   Ilonie Stumpe Speer

Bezsenne kwiaty

ścinamy o północy

ich głowy – nerwowe poruszenie

ich płatki – atomowe burze

bezsenne kobiety

przychodzą nad ranem

chcą miodu ciemnego

miłości

mieszamy napój uważnie

miód jest słodki

a miłość głęboka i gorzka.

 

 

 

                                   Bettinie Wöhrmann

To co jest białe

nie podlega przemianie

tylko śnieg na twojej twarzy

topnieje jak łza

albo kawałek przezroczystego szkiełka

porzuconego przez dzieci

w powietrzu

od powietrza

lżejszym.

 

 

 

                                   Barbarze Frank

Dziedziniec biegnie dalej

za polami jest rzeka

i las dotyka nieba

Bóg stworzył świat w siedem dni

w twoim siódmym dniu

też było święto

na dziedzińcu pojawił się ktoś

kto niósł poezję

jak lichtarz zapalony

w zaciśniętej piąstce.

 

 

 

                                   Urszuli Bence

To co mówią o Orfeuszu

że zginął rozszarpany przez Menady

nie jest prawdą

kiedy zabił

dobrze zatarł ślady zbrodni

– poćwiartowane ciało kobiety

wrzucił do Styksu –

ale najpierw

wszedł w żywe jeszcze mięso po raz ostatni

odpoczął

teraz biegnie przez las

zakrwawiony i nagi

ręce jego są spokojne

oczy patrzą uważnie i czule.

 

 

 

Wszystko płynie

lato droga pod wiatr

moja dusza ulatuje

jest jej ciepło i dobrze

to co pomiędzy i to co ponad

nie jest już ważne

płynne szkło topi lody

gwiazdy są coraz bliżej

a niebo równie dalekie.

 

 

 

Tak, to jest właściwy kierunek –

głowa demona

długie echo ptaków

przebijasz się przez czerwony róg

przez cieśninę większą od morza

fale napływają do nas

koniec naszego świata

jest piękny

coraz bliżej.

 

 

 

Jej usta

są jak burzliwe spirale

wiosennego morza

powracają odpływają drażnią –

zapach mokry lśni pod wulkanem

Orfeusz powraca do Eurydyki

znużony i głodny

tym razem – jak powiadają - już na zawsze.

 

 

 

Nieboskłon

i jak skłonić twarz

w stronę słońca

które zachodzi niknie

za siedmioma górami

jak powiedzieć odległy ląd

za oknami widzę domy okna

otwierają się drzwi

przenikają zwierzęta

otwierasz się miękko

jak rękawiczka

zgubiona na śliskiej łące.

 

 

 

Tęsknoty jest zbyt wiele

kamienne naczynia

gliniane misy

wypełnione mrocznym płynem

po brzegi

formujemy granice

których nie przekroczysz

i soki których nie można wycisnąć

nasze błękitne spodnie

podarte na kolanach

a język suchy jest

jak zapałka.

 

 

 

Gdzieś musi być

łóżko porośnięte bluszczem

owiniętym wokół moich nóg

o zielonych łodygach

i spojrzeniu chmurnym

oddanym.

 

 

 

Pożryj serce

Wypij krew

zabij nieznanego przechodnia

który leży pomiędzy jej nogami

porusza piramidą

Cheopsa

wtedy stanie się czysta

drogocenna i wiotka

będziesz mógł pójść do pracy

ogarnąć świat drugim spojrzeniem

 

 

 

jej biodra pełne i smutne

a oczy post coitum

puste.

 

 

 

Mój Bóg

na szczęście nie umiera

i nikogo nie zbawia

bawi się z dziećmi w chowanego

i w czarnego luda

ze mną stara się rozmawiać

o przyszłości

chociaż wiem że jej nie będzie

gryzie zielone jabłka

kąpie się w ciepłych morzach

przypomina albatrosa z dawnych wierszy

nie czyta zbyt wiele

tak jest lepiej – mówi –

tak jest lepiej

chciałby aby ktoś przeczytał

nienapisane

może ty to zrobisz

albo ktoś podobny do ciebie

może ja sam

może mój syn

przedwcześnie narodzony.

 

 

 

Biały żagiel nasion

na szybach

na powierzchni

twojego oceanu

jest nieprzeźroczysty i gęsty

popłyniemy na nim

na drugi brzeg

jak na płótnie rozdartym

przez czyjeś ręce

jak na łodzi prowadzonej

przeze mnie wprost do jaskini

gdzie Odyseusz i Nauzykaa

wywołują deszcz i błyskawice

aby zamknąć to co jeszcze otwarte

i oświetlić co nadal w ciemności

 

trwamy nieporuszeni

biały żagiel odpływa

jak pierwsza noc

jak najtrudniejsza z nocy.

 

 

 

Elektryczne Antygony

są pełne napięcia

kopią nogami miarowo

pogrzeb Kreona nigdy się nie kończy

seks bywa łatwiejszy niż łyk powietrza

potem umieramy dwa razy

nasze ciała są bardziej głębokie

niż myśl

o ostatecznym zwycięstwie.

 

 

 

Wielki kot

siedzi na popękanym murze

jest gorąco

zakonnice wyglądają deszczu

demony podglądają zakonnice

patrzą pod ich habity

i wyżej

wielki kot przeciąga się leniwie

mur kruszy się od naszych spojrzeń

kościoły dzwonią jak na trwogę

na ból gorący pod skórą

ożywasz na chwilę

krańce wyspy są niedaleko

podniesione przez tysiące lat

powyżej piersi naszych.

 

 

 

                                   Pamięci Ani Lubienieckiej

Błękitna klamra

spina niebo z niebem

upadamy na gorzkie chmury

na ciernie

które zgubiły różę

kto nas odnajdzie

kto nakarmi ziemią

jesteśmy wolni

manieryczni

dojrzali

możemy już umierać

zajęci śmiercią

nie dostrzegają czasu

przechodzą obok złotego wieku

i gorzki żal nie łączy ich już

z nikim.

 

 

 

Cyklop z belką w oku

męczy się przez wieczność

dzielącą nas od jego klęski

ręce uderzają powietrze

łzy pomieszane z krwią

nie pozwalają jasno ocenić sytuacji –

ludzie tryumfują nad bestią

do znanego końca

zło jest ukarane

przebiegłość nagrodzona

jeżeli warto o tym wspominać

to jedynie dla podkreślenia

że ludożerstwo musiano zastąpić

innymi sposobami zaspokajania głodu

wyspa płonie

morze pieni się jak wściekły pies

ślepiec niezdarnie poszukuje drogi

jutro zdobędziemy nowe lady

niepomni na przekleństwo bogów

na łzy wylewane z formy skazanej na zło

na zagładę.

 

 

 

Jest jak sieć

w ławicach

na łąkach

rzucona pewna ręką

jej sploty zwężają

rozszerzają

dążąc do całości

pokrywa ściśle jak pończochy

jak pleśń zdjęta z chleba

jej imię wymawiamy trwożnie

jej szept cichy

stanowczy

nie pozwala ogłuchnąć

w ławicach

na łąkach jej wysłańcy

spieszą się

pracują nieustannie

rozplatając włókna

drążąc jamy

bolesne

boleściwe.

 

 

 

                                   Danusi

Należysz do tych

które powinny przeżyć

dłużej niż jedno życie

należysz do tych łąk

które powinny rosnąć

wyżej niż drzewa

należysz do tych miast

które zapadną się

w drugim stuleciu

aby przechować skarby

zgromadzone przez innych

należysz do mnie

i to wyjaśnia skąd przychodzi siła

i dlaczego nie zabiła nas dotąd

wiara w nadmierne przetrwanie

bezpańska

zrodzona

bez naszego w niej

udziału.

 

 

 

Wiesz jak jest

kiedy proszę

w zeszycie ślady liści

myśl zaklęta w królewnę

wiesz jak jest

kiedy czekam

w zeszycie drogi przecięte

martwi o różowych paznokciach

wiesz jak jest

kiedy odchodzę

kroki coraz głośniejsze

boski wiatr wieje dokąd chce

a ja

co ze mnie pozostaje

kiedy zsuwam się z ciebie

po najdłuższych schodach.

 

 

 

Ten wiersz

zabijany przed narodzeniem

mdlący zapach spalonej opony

ten wiersz

homunkulus o drobnych piersiach

i zaciśniętych piąstkach

w mgle u powicia

na ołtarzu dobrego boga

nadużywa imienia

nadaremno

przegryza pępowinę

łączącą go z poetą

istnieje poza śmiercią

rozwija blask i ciepło

młodej krwi

ten wiersz nie wie

że jest wpatrzony w lustro

w nieskończoność zbyt łatwą

by mogła doprowadzić nas

do kłamstwa.

 

 

 

Jest niedosyt

w nasyceniu

niepokój

w uspokojeniu

cisza w dźwięku

człowiek w klatce

czyści kraty

szlifuje deski

ogląda niespokojnie

jest niegotowy na śmierć

która może zamknąć drzwi

uwolnić zwierzę

zabić jednym uderzeniem nieba

miedzianą tarczą

 

pod tym ciężarem zamiera ziemia

nie mogąc unieść rąk świętych

modlitwy

odpowiedzialności.

 

 

 

Złote węże

pełzają po skórze

oślepiają mnie suchą śliną

kosmiczny deszcz

zapada w kanały

niszczy mury pałaców i ruder

małe piekło

dopiero się zaczyna

a miało być ciepło i łagodnie

jest nam zimno

na ostrzu szpilki

bezradny anioł

suszy skrzydła

chce uciec

znalazł się tu przez pomyłkę

ironię

jak my

opętani

powierzchowni

zmysłowi.

 

Wiersze powstałe w czasie spotkania
Orfeusz – rozmowa w słowie

Bad Muskau, październik 2000

 

 

Od pewnego czasu piszę wiersz własnej pamięci, idę za sobą w kondukcie o rozszerzonych źrenicach i ciężkich krokach; ciągle jest dzień i nigdy nie zapadnie noc. Tak w świetle idziemy wpół objęci derwisz i śmierć, człowiek i wyobrażenie, lekkomyślny taniec narusza równowagę zapomnienia. Mogę odejść dalej, nie mogę porzucić siebie, zdobywam pewność, że jeszcze żyję za cenę zapisu, który zostawi mnie na drodze i tylko on, tylko światło oczu moich, którego więcej jest i więcej.

Wrocław 2003
Biblioteka Wrocławskiego Oddziału
Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

 

INDEKS    |    BIOGRAFIA   |   POEZJA ‒̵ PROZA    |    KSIĄŻKI   |   Recenzje   |   FILMY    |   FOTO    |   KONTAKT    


Copyright © Okoń Waldemar