Waldemar Okoń – poeta, historyk sztuki


 

Waldemar Okoń ‒ Zapisy bez daty 

 

 

Zapis pierwszy. O pisaniu

W świecie istnieje potrzeba pisania, świat pragnie być zapisany, zaistnieć w literze obejmującej jego kształt i zapach, brzmienie i tajemnicę. Pisanie jest tajemnicą, wynika z ciemności i niknie w niej, przebijając cienką powłokę papieru. Fizyczna niemożność symultanicznego zapisu sprzyja koncepcjom ograniczającym słowo do przebiegu w czasie. Zapis jest przestrzenią, przypomina nieskończony dom, który przemierzamy przez całe życie po to, aby w chwili śmierci powrócić do punktu wyjścia. W punkcie tym spotykamy człowieka podwójnego, istnienie rozbite na tego, który opuścił nas przed laty, i tego, który powrócił. Milczymy, dotykając liter rozsypanych na podłodze przez kogoś, kto był tu przed nami. Litery pragną coś powiedzieć, wykrzyczeć, układają się w przypadkowe słowa, buntują przeciwko ingerencji z obcego im wymiaru, są mną i kimś innym, ziemią obiecaną, martwym profilem, którego nie ożywi już żadna siła. Zaczynamy mówić, przypominać, opowiadać bezładnie o wędrówce bez celu i sensu. Stajemy się fragmentaryczni, nasz świat jest fragmentem, literatura nie może być całością. Zatraciliśmy poczucie całości, błogosławimy ułatwiający nam przetrwanie chaos, który pochłania wszystkich prawodawców kompozycji, konstrukcji, ograniczenia, więzi. Poszukujemy diamentu nieodnalezionego dotąd przez nikogo, mieszaniny błota i wzniosłości, krzyku i uspokojenia.

Owady przybierają czarne powłoki, płyną z pióra całymi rojami, kreślą znaki krzyża i ognia, są nieludzkie, beznamiętne, można zamknąć je w słowniku i zasuszyć, po to, aby po latach sprawdzić ich smak i oddech poruszający kolejne kartki.

Potrzeba pisania wynika ze słów, z ich rozpaczliwej prośby o zaistnienie.

Drzewo życia, gwiazdy podlegające wzrostom i upadkom, ciężarowi i zmęczeniu. Pierwsza strona ulega defloracji, pozwólmy spłynąć krwi na czystą dotąd płaszczyznę i przeniknijmy ustami zakrzepłą plamę, powstałą po przebiciu materii.

 

Zapis drugi. O umieraniu

Jestem skórzanym workiem, wypełnionym mięsem i kośćmi. Moje istnienie przytłoczone jest magmą, złożoną z włókien i tkanek, podskórnych przepływów i wewnętrznych splotów. Muszę ukrywać się przed nimi lub udawać, że nie dostrzegam procesu zniszczenia. Staram się dotrzeć do samego jądra mojej istoty, dotknąć z oddali miejsce, w którym się zaczynam. Labirynty otwierają swoje nienasycone wargi, chcą wciągnąć mnie i połknąć wraz z ostatnim przebłyskiem odrębności, zetrzeć z powierzchni wypełniony mną słup powietrza.

Przeszywają mnie góry lodowe, wilgotne płetwy rekina, odczuwam ich siłę, widzę, że uczyniono ze mnie tarczę nasyconą bólem, tarczę, do której każdy może strzelać nawet wtedy, gdy ziemia zasypia ukarana nocą i chłodem.

Letarg, nakłuwanie igłami, strzały szybsze od myśli.

Dążymy do wielkości poprzez cierpienie ukryte w worku ze skóry, w genitaliach, pod dziąsłami, w najczulszym miejscu naszej jaźni. Wielkość przychodzi, niosąc w dłoniach ślepą latarkę i kilka przetłuszczonych kart. Zabijają mnie alegorie, wytarte postaci, nic nieznaczące figury. Zabija mnie moje ciało, od którego nie mogę odejść dalej niż na odległość pamięci lub nadziei. Staję się człowiekiem astralnym, samym wizerunkiem niepodlegającym ograniczeniu i śmierci. Mogę ukryć się we własnej kieszeni, mogę zamienić w łąkę porośniętą kaczeńcami. Kieszeń jest wypełniona, kaczeńce pachną zmiętym, wyblakłym zapachem. To uspokaja, świadomość, że istniejemy niezależnie od ustroju, od państwa i prawa.

Kiedy worek zginie, umrę i ja, by się odrodzić jako powietrze i woda. Strzała trwa bez ruchu, nikt nie przesunie jej nawet o ułamek milimetra. Góra lodowa uległa roztopieniu, rekin zdechł na marskość wątroby. Tak jest lepiej dla niego i dla mnie.

 

Zapis trzeci. O przedmiotach

Myśl ulega uprzedmiotowieniu, słowo ulega uprzedmiotowieniu, ja też ulegam uprzedmiotowieniu. Zraniony nie krwawię, odpadają fragmenty, drzazgi, odcinana jest pępowina łącząca mnie z życiem, które drga, ukryta w głębi podświadomości. Nie można jeszcze przeze mnie przejść, stawiam opór, ustawiony w pokoju przeszkadzam, trzeba przestawić mnie pod ścianę, tam będę mógł swobodnie wyrażać swoje zdanie, wysuwać język, powtarzać slogany, lizać znaczki pocztowe, patrzeć, jak to, co mówię, zamienia się w linię niemożliwą do rozplątania. Jako przedmiot nie mogę reagować na śmierć innych przedmiotów, stoję nieruchomo, wyciągając drewniane szczudła, żelazne protezy rąk, moje wnętrzności wypełniają się trocinami. Jestem coraz cięższy, czuję, jak nabrzmiewają kamienne jądra, jak tryska z nich kaskada martwej siły, która nie jest w stanie nikogo zapłodnić. Protezy przypominają miecze poruszane przez wiatr, widzę, jak odpadają kolejne taśmy papieru zapełnionego słowami, zapisanymi w nieznanym mi języku.

Słowa zachowują się skandalicznie, nierozpoznane nie chcą stać prosto, przedrzeźniają ludzi, wgryzają się w ogryzki jabłek, ktoś powinien się nimi zająć, wyprostować, ściąć niepotrzebne znaki i dysonanse, może wtedy dojrzeją do zrozumienia, staną się łagodne i zaufają czytelnikom.

Jako przedmiot charczę ostatkiem sił: więcej czerwonej farby, proszę pomalować mnie na czerwono, stanę się wtedy lepiej widoczny, jak królowa, której ścięto głowę.

Rozmawiamy o produkcji manekinów, popyt jest spory, zamówienia napływają z całego świata. Mówimy też orzeczach, z którymi nie wiadomo, co zrobić, tyle się tego nazbierało i ‒ na szczęście ‒ powstrzymaliśmy już niespodziewany upływ sztucznej krwi, okazało się, że była to czerwona farba ‒ nic groźnego dla otoczenia.

 

Zapis czwarty. O pustyni

Tuż obok zaczyna się pustynia, bez brzegów i granic pochłania ostatnie morze, czekam, kiedy się to skończy, kiedy zasypie mnie okruchami szarych skał, zniweczy mirażem, do którego nigdy już nie dotrę. Moja pustynia jest zaludniona przez plemię ludzi cierpliwych, uspokojonych i milczących. Pustynia jest jak cielsko padłego zwierzęcia, to w jej głębi żyją resztki mojego snu. Nie należymy do nikogo, siejemy wiatr, z naszego posiewu rodzą się palmy. Pustynia oddycha w rytm płaczu, podtrzymuje niebiańską kopułę, wiem, że powinienem przyssać się do niej, wchłonąć ją jak mleko matki, stanę się wtedy odporny na wszelkie choroby, zwyciężę śmierć, ta gra jest czysta i poprawna.

Pustynię można oswoić, skomli wtedy i chce kostkę cukru jak mały szczeniak.

Szkicuję kształt pustyni: kilka domów, dwie ulice, domy nie znają swoich ulic, nie wiedzą też, kto tu mieszka, kto wysiada z autobusu, kto pije w barakowozie. Mdłości, mania autoanalizy każe mi spojrzeć na drugą stronę mojego wygodnego nieba, widzę wtedy harmonię sfer zębatych i brak rąk do pracy przy niebieskiej maszynerii.

Tamta pustynia przybiera inną postać niż nasza, lecz jest równie nieprzekupna i samotna. Różni się tym, że nie chodzą po niej bociany, że umarli muszą tam pracować i nie można się obudzić ani zasnąć ponownie.

 

Zapis piąty. O słoju

Milczenie, w którym żyję, ma kształt słoja wypełnionego watą. Gryzę w nim pestki, siano, słomę i własne ręce. Tutaj poruszam bezwiednie nogami, tu powracam po kolejnej podróży. Przez okno widzę starego człowieka tańczącego przy muzyce płynącej z radia. Starzec jest wpółślepy i spogląda na mnie okiem pokrytym bielmem, tak jakby chciał udowodnić, że w tym oku mieszka jeszcze odrobina światła. Słój nigdy nie pęknie, nie zmieni się i nie przestanie odgradzać mnie od świata. Odzwyczaiłem się już od głośnych okrzyków, odgłosów zniecierpliwienia, pasji, szaleństwa, zachwytu. Biję w werbel, którego nie słychać, jego brzmienie pochłania wata, wypełniająca mój mózg i żyły. Widzę, jak inni zapadają się w podobną pustkę, jak bezradnie poruszają spowijani przez białe bandaże. Moja marynarka podarła się od czołgania po szklanej górze, od walki z cieniem, który nie chce odejść, przylepiony do skóry jak płonący tłuszcz lub napalm.

Stary człowiek przytupuje rytmicznie, jest szczęśliwy, pogodzony, miewa wizje, w których przychodzi do niego Jasna Panienka.

Na huśtawce małe dziewczynki, wiatr porusza spódniczkami, chcą bawić się z chomikiem, który najprawdopodobniej jest w ciąży, chóry śpiewają coraz głośniej, płonie stos, płonę i ja, artysta i kapłan, ofiara i ofiarnik w jednej osobie. Jednooki przestał tańczyć, ociera ślinę, jego twarz ‒ odbita we szkle ‒ jest nierealna i sztuczna. Wata pomoże nam przetrwać, zachowa w sobie milczenie, zachowa szklaną górę, na którą nigdy nie spadnie śnieg i której nigdy nie odwiedzi prawdziwy człowiek.

 

Zapis szósty. Z żyletką

Nadejdzie kiedyś dzień spełnienia, dzień, w którym zapiszę ostatnią literę. Skarabeusze toczące swoje kule, czarne piętna zamieszkałe w głębi czcionek. Zbuduję z nich piramidę, oprze się największym trzęsieniom ziemi ‒ podstawa na moich wargach, szczyt w pobliżu Wieży Babel. W jej wnętrzu zamknięty zostanie Kosmos.

Żyletka jest jeszcze niezużyta, można się nią golić aż do śmierci, nierdzewna stal zapewnia jej długi okres użytkowania. Wkładamy żyletkę do piramidy i po chwili ostrze lśni nowym blaskiem.

Jak obliczyć powierzchnię czyichś ust, dłoni, wnętrza ud? Należy znać ich matematyczną funkcję i wtedy będzie to wykonalne.

Zamknę do piramidy świerszcza grającego na skrzypcach, zaleję wódką, by nie przeminął. Zapis zostaje oprawiony w moją skórę. Liczę nerwowo strony, kreślę linię szaleństwa i walczę z tymi, którzy nie nadążają za moimi skarabeuszami.

Księga powstaje sama, ciemność, światło, uderzenia i odpoczynek, to wystarczy.

Żyletka przecina kawałek papieru, nieśmiertelność omija nawet bogów, muzyka wypełnia ściany klatki, Wieża Babel rozpada się, zdziwiona, że o niej zapomniano.

 

Zapis siódmy. O poezji

Widziałem śmietnisko poezji, zniszczonej, niechcianej, zabitej przez przypadkowych ludzi. Poezja leżała rzucona na stos w kącie obskurnego pokoju, słychać było piskliwe głosy, wydobywające się z pokładów papieru, dochodziły mnie eleganckie sformułowania, zdumiewające skargi i bezładne prośby. Chciałem zabrać je wszystkie, zarzucić sobie na plecy jak garb lub ciężar przygniatający do ziemi, lecz było to niemożliwe, ponieważ głosy, skargi i prośby nie należały do mnie, były obce, istniały potencjalnie w kręgu odległej galaktyki, która uciekała w stronę języka złożonego z tysięcy słów, obrazów przykładanych do oczu podczas gry w milczenie.

Pamiętam kształt, kolor, nie pamiętam rozmów, słów ‒ tego, o czym mówią do mnie już przez tyle lat.

Poezję porzucono jak upadłą kobietę, nikt nie starał się przypomnieć sobie, o czym powinien z nią porozmawiać, nikogo nie obchodziły jej prawdziwe odczucia.

Wiedziałem, że tam gdzieś w głębi poezji są też moje słowa, które, podobnie jak setki innych, rzucono na podłogę, aby później przemielić je na brunatną papkę.

Moje usta są zamknięte, połykają gips, nie mają siły protestować, przyzwyczajam się do śmierci mojej poezji, choć wiem, że ona stara się jeszcze walczyć, podczas gdy ja przyglądam się tej walce z boku, nie próbując już niczego ratować. Wiem, że dotykam trupa pobudzanego kolejnymi uderzeniami nadziei.

Przebacz mi poezjo, że nie potrafię walczyć o ciebie, przeszkody są zbyt silne, nie jesteś mną, a ludzie występują przeciwko tobie, sądząc, że jesteś ze mną tożsama. Przebacz mi moją nieporadność i brak siły, która mogłaby wprowadzić cię na szczyt śmietnika. Musimy się z tym pogodzić i ja i ty.

 

Zapis ósmy. Z murem

Mur przyrośnięty do wzroku, do oddechu, do zasięgu rąk. Noszę go ze sobą, karmię i ochraniam, nie wiem, co dzieje się poza nim i nie wiem, kto go zbudował tak blisko mojego ciała, kto mieszka poza jego ceglaną nieprzenikliwą tkanką.

Opieramy się o siebie dobrotliwi i spokojni, wynajęci na kilka lat wspólnego życia przez diabła i anioła. Bóg jest nieobecny, nie musimy wzywać go nadaremnie, wiemy, że przestał już budować świat i oddał komuś cyrkiel i wagę. Być może, został odsunięty od władzy przez innego boga, który zdołał pełniej zawładnąć ludźmi i lepiej wykorzystać ich moc.

Energia wyzwolona w chwili walki pomiędzy dobrem i złem nie potrafi przebić mojego muru. Mur otacza mnie jak ekran taniego prowincjonalnego kina, jest nierówny i w kilku miejscach przedarty, podlega rozpadowi podobnemu do tego, jaki dzieje się we wnętrzu każdej ściany, każdego pokładu granitu. Przed nami góra cegieł, stos ofiarny tych, którzy są już wyzwoleni ze swej cielesności, proszą o modlitwę, choćby tę powtarzaną machinalnie, wychodzą na jasne drogi wszechświata, oczyszczeni z brudów, spokojni o swoje wpływy i przewagę.

Mur chce jeść i pić, pragnie władzy i wielu kobiet, koniunkcja kamienia z cieniem, brakuje nam sił, by wyzwolić się z kręgu nieożywionej milczącej materii.

Uderzamy mózgiem w ścianę, patrzymy, jak jej zwarta dotąd struktura ulega rozluźnieniu, jak pęka i wypływa, przeistoczona w nasze ciało. Dzięki temu możemy zapomnieć, że nasza przestrzeń kurczy się do planety, kraju, miasta, domu, mieszkania, pokoju, pionu, poziomu, muru przyrośniętego, przylepionego do nas przy pomocy wydzieliny, odradzającej się każdego dnia, bez bólu i nadziei.

 

Zapis dziewiąty. Z Edenem

Uderzył we mnie złoty dysk, bezboleśnie, milcząco przekroczyłem jego powłokę, by nie widzieć więcej słońca i chmur, i liści. Zmysły przytłoczone złotem, uczucie pozbawione kierunku, nie mam wyraźnych konturów, pola, zioła.

Tu przerwiemy, spróbujemy wyobrazić sobie obrzeża kręgu, który mógł zmienić mój sposób myślenia, mógł połamać żebra po to, aby ktoś narodził się z jednego z nich. Moja Ewa rodzi się codziennie, zabierając część tkanki, potu, sok płynący z kręgów przesyconych nocą.

Ewa myje się, idzie do pracy, przeżuwa ostatni kęs chleba, mówi o ciężkim życiu, skarży się, że w tym Edenie owoce są drogie i nie zawsze można je znaleźć, przez co nieraz głodujemy lub trwamy przez cały dzień nieruchomo, czekając, aż coś spadnie nam do otwartych ust i nakarmi nas do syta. Niekiedy do naszego Edenu zakradają się twory stworzone niezupełnie, pokraczne i kalekie, potrzebujące wsparcia, które łapczywie wysysają łupiny, rozgryzają pestki w poszukiwaniu pokarmu. Patrzymy, jak starają się ukryć pod resztkami płaszczy rany i odparzenia, jak nabrzmiewają ich niedoskonale ukształtowane resztki rąk i nóg.

Wiem, że to, co piszę, nie wynika ze współczesności, nie jest reportażem, literaturą faktu, romansem, opowieścią o dawnych dobrych czasach. Nie żyjemy w Edenie, czekamy na słońce lub deszcz w zależności od pory roku. Nie chcemy budować niczego na klęsce, nie możemy przegrywać zbyt otwarcie. Błaznujesz, uderzony złotym kręgiem, słyszysz dźwięk dzwonków, widzisz wiry powstałe na wodzie, do której wrzucono złotą księgę. Fale obejmują najbliższego człowieka i najdalszą gwiazdę.

Ewa, jabłko, twoje biodra, ciepło, wilgoć, sen o kamieniu miłości, który przywróci gładkość naszych barków, nóg, objęcie dłonią całego ciała, powrót do największej z możliwych mlecznych dróg.

Ta literatura nie posiada siły przebicia, brak jej wewnętrznego kośćca, rogu nosorożca, w którym zamknięto potencję mocy i ślepą żądzę czynu.

Pogłaszcz go, niech się oswoi, skalecz mnie, pozbaw woli, chcę być bezwolna i uległa, mój złoty dysk musi ulecieć, pokonać mury Edenu, zabić kilka kalekich istot, które podeszły zbyt blisko.

Przeznaczenie, śniadanie, owoce, praca, walka z przeciwnościami, powroty, twoje ręce przybite do złotej trawy, twoja twarz, kiedy prosisz, bym ci pomógł, abym przeniósł cię przez noc, która w Edenie zapada szybciej niż na Ziemi.

Nasze mięso, nasze olśnienia, w głębi, pod liśćmi, kiedy i tak ten typ literatury nie ma przed sobą przyszłości, kiedy umieramy przysypani ludźmi niestworzonymi do końca, których nigdy nie uderzył złoty dysk bezboleśnie, milcząco, wyraźnie.

 

Zapis dziesiąty. Z otchłanią

Wydobywam się ‒ głowa, ramiona, wydobywam z ciemności. Wystarczy, że dotknę kartkę papieru i jestem wśród was; wcześniej byłem w Otchłani, w niebycie, w sferze obojętnej.

Jestem nagi, nie potrzebuję okrycia, gdyż powracający z Otchłani są nadzy i grzeszni, nie potrafię jednak przelać mych grzechów na papier, mój papier nie przyjmuje grzechów, nie nasiąka złem, jest nieprzemakalny i sztywny, przypomina arkusze stalowej blachy, które pocięte służą do wyrobu żarówek.

Literatura niekiedy pozwala mi ożyć, sama jest życiem, nie można porównać jej pełniej, można porównać ją jeszcze do śmierci i wtedy krąg słów się zamyka, lecz nie zamyka się świat ich znaczeń.

Moja pierś ociera się o chłodną taflę, wychodzę, nareszcie zyskuję twarz, która musiała istnieć gdzieś niezauważalnie, na marginesach zeszytu, w poprzek interlinii, dwie kropki, kilka kresek, włosy zaczesane na drugą stronę. Tak wyglądam, taki jest mój duchowy portret, linia wypełniona mięsem. Już wczoraj miałem przyjść do was, lecz ramiona nie mogły wydobyć się z ciemności. Nareszcie są, razem z miedzianym czołem i charakterystyczną zmarszczką obok ust. Pojawiają się też ślady stóp, to dobrze, to oznacza, że nie pozwolę się już wtłoczyć ponownie pod lód. Zapalam żarówkę, czytam gazetę, życie toczy się dalej. Pies szczeka, pisarz pisze, literat gryzie litery, kubizm wyprzedza konstruktywizm, konstruktywizm jest zapowiedzią komunizmu, komunizm poprzedza pójście do nieba.

Niestety, odarli mnie częściowo ze skóry, literatura obdarła mnie częściowo ze skóry, bezboleśnie, w natchnieniu. Poczułem, że ja ‒ Bóg gryzę palce, stwarzam z niczego planety przypominające kropki, komety wysnute ze słów. Wiem, że kiedyś nadejdzie przesilenie, żarówka zgaśnie, gazeta ulegnie rozpadowi; to musi nadejść, aby pozostali mogli utrzymać się na powierzchni.

 

Zapis jedenasty. Z cyklamenem

Cyklamen, uwięziony w butelce perfum, stoi na stole, czeka na śmierć, na wyrok przyniesiony w zatłuszczonej gazecie. Tak staram się nakreślić sytuację zniewolenia. Jest to zbyt nierealne, delikatne, więzienia bywają cięższe, śmierć bardziej okrutna, noce dłuższe od dnia, chłód przenikliwszy od ciepła. Nie utożsamiam się, nie jestem, przypominam. Cyklamen, kwiat o poetyckim brzmieniu, coś z cynamonu, cykorii, cyklonu, cykli miesięcznych, cykuty, to bardzo kobiece, przybyłe do nas z Cyklad lub Kornwalii.

Jestem czysty i nie mogę stąd wyjść, staram się przezwyciężyć zapory, poszukuję kogoś, kto by mi pomógł, ale świat zapomina o tych, którzy o nim nie pamiętają. Widzę siebie w odległej perspektywie ‒ jak zawsze duma i przeznaczenie, tutaj żyję, na tym globie poruszającym się mimowolnie jak źrenica porażona światłem.

Powinieneś być bardziej ludzki, żyć bliżej ludzi, opisać ich mieszkania, dramaty. Cyklamen porusza płatkami, topi się w przezroczystym płynie, w zapachu łodygi. Kawałki szkła leżą na dnie butelki, prezent ulega rozpadowi, ja ulegam rozpadowi, moje sny podwójne, wewnętrzne, parskające śmiechem, jestem człowiekiem śmiechu, śmiejemy się, opowiadamy irrealne historie o zboczeńcach, o paralitykach, o onanistach, onanizujących się przy pomocy cyklamenów lub butelki pocieranej w pobliżu szyjki. Zniewolenie wynikające z biedy, z przeciętności, z porażenia prądem płynącym od wczoraj do jutra. Tak trudno jest wyrazić początek dnia, wącham, dotykam, zawęźlają się blizny, białe piętna kłamstwa.

Cyklameny dawało się kiedyś nauczycielkom w prezencie na koniec roku. Powiewne, gorące, zmęczone nauczycielki. Zawsze w otoczeniu dzieci jak kat obok ofiary, sierżant obok żołnierza. Wąchają flakony z perfumami, czekają, że coś się wydarzy, odmieni, jutro pojedziemy do Paryża albo do Avonlea, spotkamy się na mostach Avinionu.

Cielęce lata, na stole dyscyplina, katechizm, ubieraj się, rozbieraj, niech spłoną zdjęcia, nigdzie nie pojedziesz, Zachód nieustannie zapomina o Wschodzie, cyklamen spadł na podłogę i rozbił się, jaka szkoda, był piękny i nadal nie wiesz, skąd biorą się miasta, przybite do wysokiego nieba w uniesieniu.

 

Zapis dwunasty. Ze świątynią

Kolumny nade mną, słupy powietrza, tworzą świątynię, wewnętrzny porządek opleciony akantem i migotaniem morza, które musiało przyjść, które musi przyjść, ilekroć je przywołam. Kolumny wybrzuszone, podlegające prawom ciążenia, brzemienne, miękkie w środku, miejsce dla Boga wymoszczone papierami, małe gniazdo, czekające na cud, w którym wypatruję bóstwa zdolnego do uwierzenia we mnie.

W tej chwili gniazdo jest jeszcze puste, czekam, modlę się, by usłyszeć głos Pana, przerzucam niecierpliwie kartki zapisane wcześniej, świętą księgę. Staram się dociec, na której ze stron napisano nieprawdę, na której słowa nie odpowiadają rzeczom, bóstwa nadziejom, świątynie architektonicznym porządkom. Miejsce czekające na świętość, na znak, na płomienie spalające włosy.

Tak naprawdę liczy się oczekiwanie, błogosławiona sztuka, niewinny antyk, windy unoszące okruszyny marmuru. Budowle powinny być trwałe i funkcjonalne, zaprojektujemy rozsuwane ściany i podnoszone dachy, by zmieścili się tu kolejni bogowie. Kolumny będą składać się z elementów tak skonstruowanych, aby możliwy był ich demontaż, kiedy tylko stanie się to konieczne. Mój Bóg nie mieści się w żadnym gnieździe, proszę go, by wypuścił mnie z tej klatki, oddał wymyślony przeze mnie ochłap wybrzeża, mokre kamienie, pianę fal. Przerażony milczeniem, czekam na zgodę, zaklinam marmur i granit, staram się ponownie rozpalić ogień. Nikt mi nie uwierzy, że on był tak blisko, czułem jego gorący oddech, który spopielił mi dłonie.

Ze słów nie wyniknie płomień, na styku morza i nieba pełzną żółwie, są cierpliwe, rysują tryglify i krenelaże, opowiadają o plemieniu atlantów, o pięknych i ognistych plemionach, które spaliły ziemię pod swymi stopami. Patrzą na gniazdo Boga, snują opowieść o zmartwychwstaniu, musicie stać się najpierw martwi, inaczej będzie to niemożliwe.

Kolumny pękają, w głębi mojego serca giną stada delfinów, zapada cisza, święta księga milczy porzucona przez byłych właścicieli.

 

Zapis trzynasty. O śnie

Powtarzający się motyw ze snu, spóźnienia na pociąg, na samolot, jestem zawsze spóźniony, poszukuję pośpiesznie swoich bagaży, nie mogę ich odnaleźć, wychodzę, nie zabrawszy wszystkiego, biegnę, pamiętając o bezsensie takiego pośpiechu, nie nadążam za tym, co odjeżdża w chwilę przed moim przyjściem na stację. Tak poszukujemy się ‒ ja spóźniony, bezładny, obciążony wieloma niepotrzebnymi przedmiotami i on ‒ spokojny, bezwzględny, niepodlegający zmianom, jednostajny. Zmienia się dekoracja, zmieniają się realia, nie zmienia się ustawiczna pogoń, dążenie do nieosiągniętego celu. Przeszkadzają mi ludzie, drogi, pogoda. Śmierć jest nieobecna, przybiera jedynie postać znikającej, bliżej nieokreślonej szansy. Niekiedy udaje mi się wsiąść, wtedy przedziały, w których jadę, zaczynają się kurczyć, korytarze nikną, a fotele wypełniają zgrają zmęczonych krzykliwych ludzi, którzy chcą wypchnąć mnie z pociągu lub domagają się, abym pokazał bilet, którego nie mam. Nienawistne spojrzenia podlegają upostaciowieniu, zamieniają się w stada psów lub ptaki nocy drapieżne i hałaśliwe jak cały ten pociąg pędzący w ciemność, której nie rozświetla żadne światło, żadna wiara w rozwiązanie sytuacji.

Sny powracają, kładą się na progu, wtapiają w podłogę, są usłużne i uległe, wiedzą, że kiedyś będę musiał im ulec, ponownie przeżyć strach i niepewność powrotu.

Nigdy się nie spóźniam, zawsze jestem za wcześnie, to ja czekam na innych; w snach jest inaczej, sny są niepokojem, surowym materiałem literackim, który wymaga opracowania, włożenia go w usta jakiejś postaci, aby mogła wszystko to przeżuć, przetrawić na strawną dla publiczności papkę i następnie wydalić w odpowiedni, higieniczny sposób.

Słona woda przelewa się przez usta, ogromne morze literatury domaga się wypicia, nikt tego nie chce zrobić, pisarze wymiotują po kilku łykach, brak im słów niepodlegających dewaluacji, trwałych, oszronionych solą. Literatura, matka boska, hiena, klucz do przebudzenia. Kolejne strony zapadają w otchłań, a ja śnię o chwili, kiedy nie będę musiał już niczego poszukiwać, sam stanę się pociągiem oczyszczonym przez hieny z rzeczy i słów, z obaw i pożądań, jak pusty peron.

 

Zapis czternasty. Z ekranami

Muzyka, która biegnie po schodach, włącza światło, zdejmuje płaszcz, odczuwam jej kierunki, przestrzeń, ma własną twarz, biodra, piersi lub zamienia się w pustkę uderzającą o skronie.

Na ekranie pojawiają się stopnie, prowadzące we wszystkie strony, smutek i radość zlepione podbrzuszami, ludzie porzuceni przez bogów, opuszczeni, fragmentaryczni, bez oddechu pochłoniętego przez muzykę. Jej majestat działa obezwładniająco, koi niedoskonałe twory przyrody, dotyka chmur napływających sponad szczytów gór, zagubionych przed wiekami, przed nocą. Noc też powinna się rozpaść, może wtedy przestanę odczuwać szklane progi, gorące sznury, błękitne pęta.

Namiętności ‒ zamienione w drewno i farbę ‒ potrafią mówić, łkać, kpić, niekiedy wypełnione mokrą watą przestają dźwięczeć i dostrzegamy wysiłek włożony w tworzenie każdego splotu, każdego połączenia dźwięków.

Przenoszę ekrany na ziemie wyzwolone spod praw i celu, sam jestem bezprawny i bezcelowy, jak wszystko, czego dotykam. Wypełniony ożywczym nasieniem, podążam ulicami oświetlonymi bladym światłem. Ekran rośnie, przykrywa mnie, stwarza sztuczne raje porośnięte dzikim lasem. W ten sposób powstaje sztuka gestu, widzę skrzypce oparte o framugę drzwi, nie muszę na nich grać, mój gest istnieje niepełny i niedoceniony, nieśmiertelny i zamknięty w wieży z kości słoniowej.

Rozpięty pomiędzy mgłą i schodami, staję się bardziej trwały. Biegnę, zdejmuję płaszcz, rozprzestrzeniam się w stopniu o wiele większym niż jest to dozwolone.

 

Zapis piętnasty. Z zimą

Dni bez zapisu przerażają, nikną w pomroce. Kocham eleganckie określenia, pomroka, przemijać, dzień gniewu bożego. Konfekcja w kilku rozmiarach, gotowe ubrania, całkiem niedrogo, dla starych i młodych, grubych i chudych, a w środku czai się coś, co nie podlega nazwaniu, w tym rękawie, za podszewką przyszytą nieudolnie. Spróbujemy przenicować, odkryć prawdziwe oblicze, znajdziemy wewnątrz kurz, zeschnięte owady, melancholijnych mieszkańców, którzy zawieszeni na resztkach nitek przypominają wrony przechadzające się po emaliowanych łąkach. Należy odnaleźć źródła dojrzałości, zedrzeć emalię, porównać powierzchnię z tym, co się pod nią kryje. Należy poznać ludzkie reakcje, rozpacz, kiedy przychodzi im świadomie odejść lub nieświadomie zapomnieć.

Staram się udowodnić niezbędność mojej egzystencji, poszukuję świadków, zaświadczeń, walczę nawet wtedy, gdy przeciwnik nie jest znany, a wszelkie dowody na to, że nie istnieję, nie są przekonywujące. Ssak porośnięty w okolicy łonowej i pod pachami postanawia uwolnić się od życia, tańczy w rytm melodii granej na starej pianoli, którą wystarczy raz puścić w ruch, by nieskończenie powtarzała ten sam niesłyszalny utwór. Moja krew jest coraz bielsza, nie barwi, płynie coraz leniwiej, przestaje się toczyć powstrzymana nawałą słów bez znaczenia, przeradza się w płynne brzegi, otchłanie nieba, emaliowane łąki, deszcze bez granic, utwierdzające moje życie bez względu na to, czy odchodzę, czy też dopiero przyszedłem do was niedojrzały, zamknięty w sobie, nieistniejący.

Tego dnia przyszła do nas zima i nie wiemy, kiedy odejdzie, zimy bywają dojrzałe, nie tak lekkomyślne jak wiosny i nie tak znużone jak jesienie. Zimy dzwonią w rękach ludzi nieprzystosowanych do pracy. Pokaż ręce, to ‒ co robisz ‒ trudno jest nazwać pracą i zostaniesz za to ukarany, nie dziś to jutro.

 

Zapis szesnasty. Z aniołami

Esowata linia piękna; zstępują i wstępują po niej aniołowie o obfitych biodrach i dziewice trzymające flety w dłoniach. Linia wyznacza kształt schodów, które materialne i ciężkie zbudowano, zachowując wszelkie zasady sztuki. Schody są niezgodne z eterycznością aniołów i dziewic, przypominają wejścia do włoskich pałaców strzeżone przez eunuchów. Aniołowie zwróceni ku sobie nie wypowiadają ani jednego słowa, widocznie jest to zabronione. Dwie postaci podeszły do drzwi, znajdujących się pod schodami, czekają na kogoś, chcą odejść. Wiecznie zielone drzewko pomarańczowe wysycha pod naszymi spojrzeniami, pragnie, byśmy zostawili je w spokoju. Coś jest poza tymi drzewami, może kolejne schody, stopnie, po których zstępuje się i wstępuje bez końca.

Zapraszają nas, ubierzemy białą szatę i tylko w głębi myśli o gwałcie, o rozebraniu dziewicy. Nasza dusza odlatuje nieustannie, poszukuje następnych drzwi, pragnie wzlecieć jak najwyżej. Niestety, schody są zajęte przez tych, którzy byli tu przed nami, przez osoby bliżej spokrewnione z Bogiem. Nam pozostają drzwi kuchenne, niepewne wejścia i zamurowane częściowo nisze. Tamtędy będziemy się przeciskać, niekiedy przekupując podrzędniejszych wartowników. Nie mamy aż tylu zasług, aby wpuszczono nas na złote schody, pozwolono zasiąść po prawicy, posiąść anielicę, obcować z czystym pięknem, zamkniętym w idealnej linii.

Na obrazie wszyscy trwają w bezruchu, nikt nie podąża wyżej, figury wyglądają jak posągi wygnane z najwyższych pięter pałacu, jak kamienie, które zapomniały o wiecznym, spowijającym wszechświat pięknie.

Pytamy malarza, gdziekolwiek by on teraz nie był, dlaczego stworzył kryształową klatkę, dlaczego przerwał koncert i ustawił bohaterów jak prowincjonalny chór czekający na oklaski.

Poza obrazem stoi właściciel klatki, człowiek, który zbudował ją dla jednej z sopranistek, licząc, że w ten sposób zdobędzie jej ciało, lub przynajmniej cień uczucia, a ona spyta go, czy przeżył swoje życie bezużytecznie, a on odpowie jej, że zrobił to wszystko dla niej, dla jednej, wyśnionej i niebiańskiej, i dalej w tym guście bez końca sentymentalnym, rozbitym na dwa głosy, cichnącym wraz z zamykaniem się kolejnych drzwi, kolejnych perspektyw, obumieraniem drzewek pomarańczowych, z których ktoś zerwał wszystkie płatki i liście, aby uwić wianek, świadczący o naszym pięknie i naszej niewinności.

 

Zapis siedemnasty. Z gałęzią

Gałąź wbita w pryzmę śniegu, stąd zaczniemy, w ten sposób odrodzimy sztukę słowa, śnieg, gałąź i my, artysta wbijający znak odrodzenia. Powstaną kręgi rozchodzące się po zamrożonej powierzchni, narodzi nasz prywatny pozytywny bohater.

Lubimy bohaterów pozytywnych, wypowiadających z wdziękiem ostatnie słowa, lubimy opiewać czyn i szarże na oślep, nie interesuje nas pozostawiona w domu, zapłakana żona. Bohater pozytywny niekiedy odłamuje ze zdrowego pnia gałąź i wbija ją w pryzmę śniegu, później w chwilach wolnych od walki, obserwuje jak gałąź ta staje się nowym drzewem, jak wyrastają z niej liście, jak żyje w symbiozie ze zdaniami ukrytymi dotąd pod ziemią. Bohater pozytywny, artysta dojrzały do czynu, postanowił napisać zdanie wydobyte z jądra konkretu. To nie ja wbijam gałąź w pryzmę śniegu, robi to za mnie mój bohater, moja gadająca głowa, a właściwie jego gadająca głowa, drugie ja leniwe i przeważnie milczące.

Pozwalam mu na mnożenie wymagań, wiem, że kiedy ostatecznie oddam mu głos, będę mógł zająć się czymś innym ‒ podróżą dookoła świata, falami niosącymi mnie ponad pokoleniami zlepionymi z wiatru i światła.

Obawiam się jedynie jego ucieczki, może zmienić nazwisko, zatrzeć wszelkie ślady i gdzie go odnajdę, gdzie spotkam tę pryzmę, tę gałąź, kręgi zataczane niewidzialnie, jak oddzielę ziarno od plewy, prawdę od fałszu, jak stworzę nową literaturę, wyręczając się kimś tak nieudolnym i papierowym.

Nie mogę pozwolić na to, aby ktoś mówił w moim imieniu, wolę już samemu przedzierać się przez śnieg, burzyć kolumny, badać konsystencję błota i śliny, odnajdywać miejsca ukryte dotąd przed nami, wydobywać zdania z wnętrzności natury, matki pozostawionej w domu, czekającej na powrót bohaterów.

 

Zapis osiemnasty. O artystach

Współcześni artyści obcują z aniołami. Anioły mają swoją cenę, artyści są bezcenni, tworzą w skupieniu, walczą o sztukę, obniżając koszty własne i podwyższając wartość rasy. Słowa nie posiadają takiej wartości jak obrazy, płyną szybciej, można je ująć w słowniku, staną się naprawdę wartością wtedy, kiedy wszyscy stracimy mowę.

Malarz maluje ‒ podobne do mumii ‒ nagie kobiety oraz pejzaże, dziejące się wśród gór lub nad brzegiem tajemniczych jezior. Domy na jego obrazach mają otwarte okna i drzwi, anioły mają czarne twarze rozjaśnione światłem płynącym z głębi czaszki. Są podobne do potulnych diabłów, do skazanych na mniejsze kary mieszkańców pomniejszego piekła, o których Bóg zapomniał i przez to nie może im wybaczyć. Bóg coraz częściej zapomina o wybaczaniu, od wybaczania jest jego syn, Bóg jest od zabaw z mądrą gołębicą i od kreacji nowych światów. Karmi ją ziarnem, zlepionym z ludzkiej mądrości, poi mleczną ciszą, jaka wypełnia nieraz sobą dzieła sztuki. Specjalnością Boga jest podawanie przyczyn jako skutków i odwrotnie, dlatego tak często nie jesteśmy wysłuchani.

Na stole w galerii stoi telefon, przy stole siedzi ktoś, kto mówi; dzisiaj wstęp jest bezpłatny. Telefon niekiedy dzwoni i trzeba podnieść słuchawkę. Słychać wtedy głos anioła lub diabła, nad naszymi głowami mądra gołębica składa i rozkłada skrzydła. Obok, na obrazie, Chrystus przebacza a Bóg uśmierca. Każdy wypełnia w skupieniu swoje obowiązki, których zakres nie zmienia się od tysięcy lat.

Artysta opowiada o ostatnich wizjach, chociaż wie, że wobec wielkiej sztuki należy milczeć. Pewien filozof kłania się z daleka, uchylając kapelusz zrobiony z ptasich piór. Filozof jest już w niebie dla niewierzących, dzięki zabiciu go przez Boga i przebaczeniu przez Chrystusa. Gołębica w zamian za jego ziemską mądrość dała mu kilka piór, aby mógł nimi przystroić kapelusz, chroniący go przez nadmierną ignorancją niebios. Obrazy nikną szybciej, niż byśmy się tego spodziewali. Jest dobrze.

 

Zapis dziewiętnasty. Z Loarą i Pensylwanią

Tego ranka widziałem ścianę pokrytą liszajami tynku. Nad ścianą unosiło się okno z zielonymi okiennicami, które w momencie przybliżania się do niego odpływało coraz dalej, unosząc ze sobą swoją historię. Wiedziałem, że poza okiennicami rozgrywa się jakaś historia, której nie potrafię nazwać, lecz która dotyczy mnie w szczególny, niepoddający się wyjaśnieniu sposób, zawierając w swoim wnętrzu moją przyszłość i dalszy ciąg wszystkich możliwych opowieści.

Obrazek jak ze ściennego kalendarza, widok domostwa zamieszkałego przez szczęśliwych ludzi w jakimś departamencie nad Loarą lub w Pensylwanii. Odczuwam intensywny smak nazw „Loara” i „Pensylwania”, przypominają gumę do żucia i eukaliptus, coś, co wolno osuwa się po zboczu góry i zatapia przestrzenie, porośnięte świętymi dębami.

Moje okno jest zamknięte, nikt nie może go otworzyć, powinienem wspiąć się po zniszczonym przez wilgoć murze, być może, jestem w stanie zbudować schody lub zasadzić bluszcz oplatający cegły. Intryguje mnie dziejąca się w środku opowieść, nie wiem, jak się ona zaczęła i dokąd dąży, jest całkiem prawdopodobne, że wynika ona z trwania przedmiotów lub z popełnionego pod wpływem zazdrości morderstwa. Moje okno jest niewinne i czyste, nie może się poza nim zdarzyć nic złego, nie jestem mordercą ani przedmiotem, trwam pośrodku ‒ pomiędzy ekspresją i wegetacją, ruchem i ciszą.

Muszę wprowadzić cię na karty tej opowieści, Loara, Pensylwania, migotliwe światła, układające się wzdłuż otaczających nas ścian. Ktoś namalował liście na tynku, ktoś inny starał się stworzyć iluzję wilgoci i chłodnego powolnego cienia. Mój kalendarz powinien odwrócić swe kartki, zobacz, co jest po drugiej stronie, co kryje się na wąskim podwórku lub w zagłębieniach rynien, porośniętych przez mech i ziarnka grochu. Tam musi ktoś być, życie nie ginie tak łatwo, zerwijmy stado gołębi, obudźmy deszcz i wieczny wiatr, wiejący ponad dachami. Widzę każde załamanie powierzchni, wiem, że poza ścianą znajdują się pokoje, wyściełane atłasem, meble kandyzowane jak owoce, srebra czyszczone przez silne i staranne ręce. Tam musi ktoś oddychać, nie można odejść tak bez śladu, przecież zostawiamy jakiś ślad, nawet pośród walących się murów, ponad rozpadającymi się ze starości schodami.

Przez opuszczone rolety sączy się światło Loary lub Pensylwanii, każda ziemia ma swoje światło, artysta jest kapłanem światła, ja jestem artystą, rzeźbię rynny, figury, putta, drzwi, łóżka, na których dopełnia się miłość. Czuję ból w palcach, pokrwawiłem je, wspinając się po bluszczu, zapomniałem, że pod liśćmi kryją się ostre grudy surowej zaprawy, że tam, w głębi trwa śmierć materii, ulegającej nieustannym przemianom i transformacjom. Wiem, że ten pokój jest pusty, że czeka na mnie podobnie jak czekają na mnie zakochane w sobie Loara i Pensylwania, które pragną pozostać same ze sobą, aby spełnić swe przeznaczenie, dotknąć swych warg, swojego wnętrza, dopóki możliwe są jeszcze gesty i słowa, a krainy mają własne nazwy i dopóki trwają ściany tego domu, wyśnionego przeze mnie przedwcześnie, z uciekającym oknem, którego nikt dotąd nie otworzył, ani Alberti, ani Breton, ani ja przemoczony, zamknięty, opisujący pejzaż, który istnieje tak długo, jak długo będą istniały moje słowa, wyssane razem z mlekiem z piersi języka, bliskie porannej lekturze gazety, ukazującej okno z podróży obcej, dalekiej, nieopisanej nigdy do końca.

 

Zapis dwudziesty. Ze śmiercią

Są noce, kiedy umieramy szybciej, śmierć spieszy się, przesuwa wskazówki zegarów, jakby w obawie byśmy nie zdołali zatrzymać czasu. Odczuwam takie noce coraz częściej, moje życie ‒ wrośnięte w przypadkowy zbiór tkanek, ścięgien i kości ‒ nie mieści się w skonstruowanej precyzyjnie klatce ciała. Nie oznacza to chęci odejścia ani myśli o samobójstwie, przestają mi jedynie wystarczać te ręce, ta głowa, te oczy. Odczuwam potrzebę zwielokrotnienia, pomnożenia o nowe, trwałe i niezmienne byty po to, aby przezwyciężyć młyny śmierci, żarna mielące słowa, alegorie wysyłające sygnały jak latarnie morskie.

To, co jest silne i przekonywujące, nie chce się objawić, słabość spływa z pióra, rozlewa mętną falą, pochłaniając ostatnie zabudowania, zatapiając ludzi i zwierzęta. Powódź wewnętrzna, nieskończona, pełna niepokoju. Są noce, w których umieramy szybciej, noce bezwładnych drzew, niesionych przez brudną wodę, noce martwych psów.

Kamienie trą wszystko na papkę, odczuwam ich ciężar i siłę, ruch raz postały i powielający nieustanny obrót nieba. Czuję, jak wydarzenia, akcje, przygody, niespodziewane zakończenia odpadają ode mnie, od mojej skóry, rąk, policzków po to, abym mógł stanąć nagi i niezwyciężony, potężny i monumentalny, bym mógł przestać liczyć się z czasem, aby piętno przypadkowości zostało starte raz na zawsze.

Piękne postaci w pięknych pozach rozmawiają, nie używając słów. Milczymy wspólnie, delektując się zapisem, odczuwamy ciepły powiew wiatru, zapach kwitnących łąk. Święta rozmowa, ogród zamknięty. Dzięki nim zatracamy cechy płciowe, przezwyciężamy śmierć, godzimy się na upozowane gesty i na portretowanie tylko z jednej strony.

Tak ratuję się przed zniechęceniem i zwątpieniem w sens walki. Moja krew burzy się i pieni pod dotykiem ludzkich spojrzeń. Trwam w pustce pozbawionej powietrza. Nikt nie podaje mi gąbki z octem, ani nie przebija boku. Krew i ziarno ulatniają się, parują. Napięcie wewnętrzne każe jeszcze raz podjąć walkę, otworzyć zamknięte ogrody i plunąć w twarz tym, którzy zamknięci i piękni godzą się na rzeki martwych psów.

 

Zapis dwudziesty pierwszy. Z hydrą

Moja hydra mieści się w głębi oczu, utrwala postacie kwiaty, miasta. Moja hydra polega na przenikaniu rzeczy i zdarzeń, nie pozwala na kompromisy i na pogodzenie z losem, każe mi walczyć, choć w niczym nie ułatwia zwycięstwa. Sprawia, że wszystko widzę z dystansu, tak jakbym żył na zbudowanym ze słów księżycu. Niekiedy hydra zasypia i wtedy daję się ponieść sprawom wyznaczanym przez innych ludzi, jednak po przebudzeniu hydra ukazuje mi stos śmieci i kłęby brudnej piany. Mówi o źdźble trawy, o kawałkach drewna, o pustych muszlach.

Pusta muszla jest tak smutna jak niekochana kobieta, muszla kobiety pełna, dojrzała, podlegająca przypływom i odpływom w głębi wulkanicznego morza

Porozumiewamy się bez słów, wystarczy dotyk, mgnienie rąk, moja hydra pozwala mi na uczuciowość, jest sentymentalna i leniwa, zaleca spontaniczność i wyobraźnię, wyzwoloną jako broń przeciwko granicom narzucanym naszemu morzu przez ludzi, którzy nigdy nie byli na księżycu.

Pamiętam dawny film włoskiego reżysera, możliwość powrotu do stanu pierwotnego, śmierć przestaje istnieć, jest tylko miasto złożone z kolorowych domów, ludzie o ogromnych perukach, zgoda na przemijanie i radość, kiedy wszystko dobrze się kończy. Ten film przetrwa ziemię i księżyc, ponieważ zawarta jest w nim myśl o obojętności świata, który stwarza i zabija z równym spokojem.

Muszla jest wieczna, skały złożone z miliardów muszli, kobiety sprzed milionów lat, samiczki wychodzące na ląd. Przyglądam się im, a teraz kropla eteru, przedwczesna śmierć ‒ zasypiają niepogodzone i uparte, i budzą, aby zacząć od nowa zgłębianie swego korka, drewienka obracanego przez wir.

Słucham dźwięku odległych mórz, podlegam ułudzie wieczności, moja hydra pozwala mi na to, ponieważ jest wieczna, ulega jedynie metamorfozom, kiedy umrę, pojawi się ponownie na jakiejś innej planecie, w odległej galaktyce, skaże, podobnie jak mnie, kogoś na śmierć albo na zapomnienie.

Jest tak pięknie i dobrze, popatrz, twój dom na księżycu upodobnił się do otoczenia, jest szary, pokryty wulkanicznym pyłem. Wulkany nie istnieją już od dawna, a ty mieszkasz tu i patrzysz przez lunetę na ludzi, którzy ‒ nie wiedząc o tym ‒ spoglądają na ciebie jak na drugiego człowieka.

 

Zapis dwudziesty drugi. Z albatrosem

Nastroszone pióra, coraz słabsze skrzydła, patrzę jak spływają po nich próby zawrócenia mnie z drogi, której nie wybrałem, lecz która mnie wybrała.

Powinieneś napisać „albatros”, opowieść o chorym albatrosie, przypomnieć odpowiedni fragment poetycki, wskazać analogie, nie potrafisz już dłużej pamiętać. Taka powinna być reakcja na odrzucenie twoich słów, spróbuj uporządkować myśli, zedrzyj im z oczu bielmo, zobaczcie, jakie mam pióra, jak potrafię lśnić, ile jest we mnie tajemniczych znaczeń.

Woda spływa cienkimi strumieniami, powraca do wiekuistej rany, do zasłony zniszczonej przez ludzi, zasłony, która miała osłaniać mnie przed cierpieniem. Czym żywiłeś swoją poezję ?

Nie pozwolę mówić o niej źle. Moja poezja jest żywa i namiętna, wyprowadza mnie z zamkniętych pokoi, pozwala przetrwać śmierć albatrosów, powstaje regularnie wraz z uderzeniem zegara, wynika z fragmentów lustra, z treści śliny, nie mogę się przed nią obronić, nie mogę żyć dłużej, niż żyję.

Czuję już żelazne pręty, które wbijają się w moje serce i przenikają pozornie bezboleśnie, walczę z ludźmi bez twarzy, stoję w kręgu, w którym jestem codziennie zabijany. Nie mogę liczyć na współczucie i na zbawienie, tacy jak ja nie podlegają amnestii i odroczeniu, są zbyt żywi, by móc żyć naprawdę.

 

Zapis dwudziesty trzeci. Z Minotaurem

Coraz trudniej jest mi powracać, spiętrzone przeszkody, połamane lodowce, czarodziejskie wstążki rzucone zbyt późno. Wychodzę z tajemniczej przestrzeni, przepełnionej rachitycznymi drzewami, które pod dotknięciem rozpadają się w palcach, przez co nie mogę znaleźć punktu oparcia i muszę lewitować, połączony ze światem cienką pępowiną słowa. Tutaj mieszkamy, w osiedlu pionu i poziomu, baraków, robotników, wyłamanych drzwi, skrzyń na piasek wypełnionych śmieciami, zniszczonych huśtawek i wykrzywionych obcasów.

Patrzę w klepsydrę pozbawioną piasku, powinniśmy poznać język włoski, to umożliwi nam powrót do kultury śródziemnomorskiej, do posągów o poobijanych jądrach.

Niż zachodni rozbudowuje się nad naszym krajem, Minotaur pożera Ariadnę, codziennie powstaje nowa mitologia, okrutniejsza od dawnej, wysnuwana złotą nitką wprost z mózgu, w którym są kilometry ścieżek, nietkniętych ludzką stopą.

Depczę wycieraczkę, gryzę wędzidło, powinieneś mieć drugie dziecko, dzieci są najlepszą formą ucieczki, podobnie jak telewizja lub teatr jednego aktora, rozgrywający się we wnętrzu kobiety.

Moja przewodniczka idzie przede mną, oświetla drogę, snuje nić, wyrywa ją z brzucha, z linii rąk. Wiem, że będziemy tak iść bez końca, że w głębi labiryntu nikt na nas nie czeka.

Nadchodzi zmierzch, nasze zmierzchy, pokryte błotem dróg, przysypane spalonymi gniazdami, resztkami jedzenia.

Coraz trudniej jest mi powracać, wolę zanikać, ginąć z oczu, chować się w środku wrzosowisk, pod korą porośniętą mchem. Jestem połowiczny, niepewny tego, co realne i co narzucone, czekam na słońce, wtajemniczone w moje milczenie, na barbarzyńcę, ukrytego przed nami.

 

Zapis dwudziesty czwarty. Z lekkością

Lekkość, która jest we mnie, napięta struna, krok pozwalający tańczyć, minuty, kiedy przenoszę góry, by po chwili o wszystkim zapomnieć. Moja muzyka ułatwiająca zapomnienie błędnego koła. Później przychodzi refleksja, uczucie, które nazywam embrionalnym ‒ kilka pokoi i wszechogarniające ciepło. Muszę wtedy przede wszystkim pamiętać, nie muszę walczyć o życie, wszystko dzieje się obok mnie, kołysze w takt cudzych kroków.

To my kołyszemy się, połączeni z obcym ciałem, odżywiamy cudzymi rękami, jest bezpiecznie, osiągamy pełnię trwania. Embrion nie może mówić, wolno mu jedynie kopać w brzuch matki i niekiedy dawać znaki, że jeszcze nie umarł.

Na niebie chmury w kształcie smoka pożerającego słońce; sztuka wywodzi się z obserwacji nieba, z podglądania smoków, ptaków, koszy oplecionych liśćmi, powstaje dzięki cieniom rzucanym na ścianę i z miłości do osoby, która stała się cieniem. Sztuka jest cieniem cienia, możemy mnożyć lustra, a i tak nie uchwycimy nieskończoności, potrafimy jedynie łączyć się coraz silniej z macierzą języka, z żywą materią mowy. Uczepieni jak pasożyty, przyrośnięci do najdelikatniejszych organów, ssiemy i przetrawiamy pokarm, wydobyty z otchłani dźwięków i znaczeń. Przywołując utracone lub urojone obrazy, jesteśmy jednopostaciowi, zapisani raz na zawsze w materiale mniej trwałym niż kamień i brąz, powtarzani przez kolejne powołane do życia embriony.

Lekkość pozwala na uniesienie się w powietrze, jestem zawieszony pod sufitem, odpoczywam, moje prawdziwe życie nie będzie trwało wiecznie. Widzę to we wnętrzu łona, jednak ciemności zostaną rozproszone, a lekkość ogarnie ciało i duszę, pismo i mowę, niebo i ziemię. Niedługo już pokonam smoka pożerającego słońce, strach przed oderwaniem się od pępowiny. Popatrzcie ‒ ktoś podnosi mnie na linach, poruszam rękami, tańczę wyspę i parostatek opływający jej brzegi. W ten sposób dopełnia się jeszcze jedna scena z przeszłości. Czuję, jak rozdzierana jest zasłona melancholii i pęka pępowina owinięta wokół szyi.

 

Zapis dwudziesty piąty. Z pięknymi sarnami

Moja skóra staje się coraz cieńsza, prześwituje jak zleżały pergamin, kolejne lata nie przynoszą jej nowych warstw, przynoszą jedynie większy stopień wrażliwości na skaleczenia, na przebicie w najczulszych miejscach.

Przypominam dawnych malarzy rysujących nosorożca, przypominam o wystawie, na której skóry dzikich zwierząt naciągnięte na drewniane ramy były najciekawszymi dziełami sztuki, nową wersją ukrzyżowania.

Skóra boli i marznie, jest podatna na słowa, na dobre i złe wiadomości, wchłaniane przez nią wszystkimi porami.

Wystawy są puste, dawni malarze umarli, patrzymy na wszystko obojętnie, czekamy na wielki bal, na którym nasze serca uderzą jeszcze raz.

W tym śniegu powinna być kryjówka pięknych saren, czuję to przez skórę, przez włosy, idziemy za nimi i nagle zapadam się w śnieg, ginę przytłoczony mokrą masą i ktoś kiedyś odnajdzie moją skórę, wyprawi ją i pokaże w galerii.

Po śmierci zamienimy się w zimną planetę. Sarny będą głodne, przestaną bać się człowieka. Ja też jestem głodny, stojąc za szybą gryzę martwe palce, połykam kurz, niewidzialne łzy. Moje ciało pomalowano na fioletowo, w ten sposób stworzymy nową rasę czułą i podatną na biel i zieleń, na trwanie i oczekiwanie.

Przyszłość należy do fioletowych ludzi, piękne sarny brną przez nierealny śnieg, który zabarwia się na czerwono, chociaż między mną i nimi nie ma nikogo.

 

Zapis dwudziesty szósty. Z gepardem

Śniłem geparda, zwierzę zbudowane ze ścięgien i muskułów, jego głowę, uszy, senny oddech, złożony na moich kolanach. Można w tym upatrywać znaku z nieba lub ukrytych kompleksów erotycznych, można widzieć kaprysy wyobraźni. Sen był realny i ciężki, zagubiony w starym domostwie, pozbawiony akcentów moralizatorskich i jakiegokolwiek rozwiązania. Był to sen o literaturze, gepard był literaturą, dom był literaturą, ja byłem literaturą. Literatura nie była w nim literackością ani beletrystyką, ani kolejną książką miesiąca. Była czymś materialnym, konkretnym, drapieżnym, złaknionym krwi i leniwym po nasyceniu głodu. We śnie obawiałem się reakcji ludzi, nie wiedziałem, czy pozwolą mi przejść ulicami miasta z gepardem na smyczy, wsiąść do autobusu, wysiąść na jednym z przedmieść. Z kawałków rzemienia i skóry starałem się gorączkowo uszyć kaganiec, ponieważ wiedziałem, że bez niego mój gepard zostanie zastrzelony. Chciałem obronić go przed nim samym i przed innymi przechodniami, przekonany, że na pewno nic mi się nie uda i mój sen zaprowadzi zwierzę do ogrodu zoologicznego lub taniego cyrku.

Nie pamiętam, jak skończył się sen o gepardzie; być może przeniknął w inną opowieść, stapiając się z nią i łącząc, lecz nie to jest w nim najważniejsze. Najbardziej istotne było piękno zwierzęcia i nieudolnie zszyty przeze mnie kaganiec, który rozpadł się, kiedy próbowałem włożyć go na głowę wyśnionej istoty. Ten sen powinien zostać dopełniony innymi snami, podobnie jak gepardowi niezbędne są sawanny i pęd ku nieskończoności.

Tak śnimy ‒ niekiedy pijani obrazami ‒ posuwając się wzdłuż ścieżek wydeptanych w głąb czaszki, tak jakby sztuka mieściła się w tym, co nieistotne, w intuicjach niepodlegających wyjaśnieniu, lub w samym gepardzie, który znalazł się obok mnie przypadkowo, tak jak większość wypowiedzianych zdań, łapczywych i bolesnych.

We śnie była też historia aktorów, którzy napadali na banki i rozbijali portowe składy towarów. Być może, jest to bardziej interesujące niż opowieść o gepardzie, ale nie opowiem wam dalszego ciągu tej historii, ponieważ, jak sądzę, nie należy do końca ulegać gustom publiczności.

Uwięziony w klatce gepard, zdycha po kilku dniach, podobnie jak Masajowie i mieszkańcy Marsa. Wszyscy oni giną w zamknięciu, ponieważ nie potrafią myśleć o przyszłości racjonalnie, a czas jawi się im jako nieustanna teraźniejszość.

Potrafię myśleć o przyszłości w sposób racjonalny, można mnie zamknąć do klatki, gdzie będę spokojnie oczekiwał na koniec kary. Tym różnię się od geparda, Masaja i mieszkańca Marsa. W moim więzieniu będę śnił opowieść o aktorach grających w sztuce, która opowiada o Afryce i sejfach pełnych złota. Ze spokojem będę też słuchał, jak za ścianą ociera się o kraty jakiś drapieżnik lub człowiek. Popatrzcie na mnie, jak jem przyniesioną przez strażnika zupę, jak płynnie czytam książki opowiadające o napadach na banki albo o polowaniach wśród zielonych wzgórz odległego kontynentu.

 

Zapis dwudziesty siódmy. O artystach północy

Jestem leniwy, uwielbiam chować się w pudełku z watą, moja trumna wypełniona jest miękkim puchem północnych ptaków. Jestem artystą Północy, leżę na lodowych przestrzeniach, ogarniam sobą ich bezmiar i chłód, wiem, że najlepiej jest milczeć, obserwować, przeistaczać się w widza. Większość mórz północy żyje w ciszy, kosmos jest niemy i nie chce z nami rozmawiać o tajemnicy nieskończoności. Widzę skalę, na której odmierzono moje życie ‒ niewielki przedział pokryty gęsto cyframi. Odliczanie rozpoczęto kilkadziesiąt lat temu i od tego czasu posuwam się jak mała wskazówka aż do punktu, w którym ostra strzała przebije moje serce. Lenistwo każe mi ze spokojem oczekiwać tej chwili, wiem, że wtedy ktoś zamknie kartkę, oprze się dłońmi o skórzany grzbiet pleców i postawi wykres na półce. Będę tam schnąć i umierać ponownie jak każda nieczytana książka.

Moje lenistwo każe mi zapomnieć o przemarzniętych ptakach Północy oraz o tym, że wiosną topią się niektóre góry lodowe. Patrzę na przesuwające się cyfry, migoczą zielonym światłem, mrużą swe magiczne oczy, jakby chciały mnie pocieszyć, odkryć przede mną tajemniczą drugą stronę zegara. Lenistwo każe mi zapomnieć wszystkiego, czego się dotąd nauczyłem. Powtarzam bezużyteczne formuły jedynie we śnie, na jawie jestem wyzwolony, blady jak ptaki Północy, które otwierają żarłoczne dzioby, by stoczyć ze mną jeszcze jedną walkę.

Chcę znowu przymarzać do swych skrzydeł i dławić się lodowymi górami. Bolą mnie plecy, nie chcę stać na półce, nie chcę być kimś abstrakcyjnym, przypowieścią, śladem po kilku cyfrach. Moje lenistwo nie pozwala na dążenie do czegokolwiek, otula w ciepłą watę, która daje się zjeść i która umożliwia powrót do życia. Tak buduję konstrukcje, zawieszone na nitkach wyrwanych z piór ptaków Północy, krzyczę zraniony strzałą, moknę na deszczu, patrzę jak moje oczy przybierają barwę zieloną. Ptaki odlatują na Południe, ja muszę tu zostać, aby odnaleźć kierunek, wyznaczany przez nieruchomą strzałę.

 

Zapis dwudziestu ósmy. O poetach

Poeci uciekają w stronę miejsc ocienionych i spokojnych, odnajdują tam nagrobki nadziei, pomniki, na których śmierć wypisała swe ostatnie słowa. Poetów jest coraz więcej, przeżuwają rzeczywistość, wypluwają tysiące podobnych do siebie wierszy, buntują przeciwko anonimowości, przeciwko temu, że każda miłość może być daremna. Dotyka ich obojętność, bycie poetą staje się formą upośledzenia, znakiem bezradności, obelgą, szyderstwem. Oficjalnie ‒ wszyscy cenią poezję, uczestniczą, podkreślają, wskazują na... lecz prawda jest zupełnie inna, poezja ze złotego cielca została przemieniona w rzeźne zwierzę, które ginie, zabite przez nędznego człowieka.

Poeci uciekają coraz dalej, kryją się w jaskiniach, wypełnionych trującym dymem, ogłaszają swe utwory, zabiegają o poklask, idą na kompromisy, otrzymują nagrody. Niektórzy zabierają do domów fragmenty wyrzeźbionych w kości słoniowej płyt, oprawiają je w ramy i starają odcyfrować to, co kiedyś zostało utrwalone w materiale tak kruchym i tak drogocennym, głaszczą pokryte srebrną sierścią koty, by wywołać burzę i przywrócić ziemi właściwy porządek rzeczy.

Koty przeciągają się leniwie, wskakują na stół, na lampę, na księżyc, rozkołysane i bezwolne zapominają o swej misji, zasypiają niepomne na to, że powinny jeszcze przez jakiś czas sypać iskrami, zapładniać i pobudzać obojętne łąki prozy.

Ucieczka poetów odbywa się potajemnie, w nocy lub nad ranem wychodzą z domów i nigdy już do nich nie wracają; kość pęka coraz głębiej, pojawiają się szczeliny sięgające do środka księżyca, gdzie panują wieczna ciemność i wieczna zmarzlina. Tam można odnaleźć trupy srebrnych kotów.

Lampa rzuca cień, cień rośnie, milknie, poeci odwracają twarze. Powinienem wybrać jednego z nich, całuny i maski nie pozwalają na właściwy wybór. Nikt nie może mi pomóc, wahadło porusza się coraz szybciej, chcę ukryć się pod kołdrą utkaną z sierści kotów, z opowieści pijanych kobiet, które w transie rozrywają nazbyt natchnionych piewców. Kobiety potrafią wybuchnąć, płonąć, wyrzucać artystów na peryferie Galaktyki, tulić się do figurynek z kości słoniowej, przekłuwać je srebrnymi igłami, a my uciekamy w stronę łąk, na których pasą się złotorunne stada, walczymy ze śmiercią, wskrzeszamy słonie, schylamy głowy przed złotymi cielcami, odchodzimy, zapominając o tym, co jeszcze wczoraj było dla nas najważniejsze na świecie, manieryczni i pełni nadziei, bez podstaw.

 

Zapis dwudziesty dziewiąty. Z dworcem zoo

Coraz częściej stany, których nie potrafię nazwać. Odczuwam jakby wielokrotne rozdzielenie, dezintegrację, rozbicie na kilkadziesiąt obrazów, żyjących niezależnie od siebie. Nie wiem, po co zostałem rozbity, dlaczego powielono mnie jak tanią książkę lub prymitywną nalepkę. Można nalepić mnie wszędzie, na płoty, błotniki samochodów, ekrany telewizorów. To ja jestem ekranem w spiczastej czapce i wielkich sabotach, albo w koszuli o niemodnym już kroju kołnierzyka. Wizerunki pragną zetknąć się ze sobą, sparzyć, połączyć w jeden potężny image, który winien być tak właśnie określony, aby brzmiało to inteligentnie i dostojnie. Obrazy przyciągają się konopnym sznurkiem, spojrzeniami. Coś przeszkadza w połączeniu, być może, brak dokumentów, brak tożsamości i dlatego stoimy nadzy, przez co nasze ciała są bardziej podatne na uderzenia i drżą, zapominając o swoim powołaniu, o potrzebie dążenia do wspólnego pnia.

Moje bezludne państwo, zrujnowane drogi, domy, afisze, na których pokazywany jest pożądany, całościowy obraz, wspólna przyszłość, lepsze jutro. Dworzec zoo ‒ pierwszy przystanek.

Ten stan przypomina bycie częścią kamizelki ratunkowej, z jej oddzielnymi, a jednak związanymi ze sobą elementami. W środku korek albo gąbka i można rzucić się do zimnej wody, unosić na powierzchni i czekać na ratunek.

Na dworcu turyści fotografują nasze linie papilarne i naszą nagość, gulgoczą jak indyki, odwiedzają miejsca przypominające im słodkie dzieciństwo, wkładają nam do ust kostki cukru. Zoo zaprasza codziennie, nawet wtedy, gdy zwierzęta są już zmęczone połykaniem słodyczy.

Mój stan przypomina odczucia krat w klatce, które chcą się zbliżyć do siebie, by utworzyć wspólny, żelazny parawan. Czuję, jak się wysilają, ich wewnętrzną, skupioną pracę. Klatki są przez to coraz mniej bezpieczne i mogą w każdej chwili pęknąć, rozpaść się na naszych oczach i co wtedy uczynimy z naszą wolnością, skąd weźmiemy cukier. Próbujemy zachować równowagę pomiędzy pustką i istnieniem, chociaż wiem, że nawet w czasie Sądu Ostatecznego ci, którzy należą do mnie, nie zdołają się już rozpoznać.

Tak będzie lepiej, kostka cukru pod językiem, i dla nich i dla mnie.

 

Zapis trzydziesty. O nowej wrażliwości

Nowa wrażliwość; odczuwamy smutek świata, kiedy brniemy po błocie, kiedy ocieramy spoconą twarz. Smutek świata przypomina piorun kulisty, ma swój kształt i zapach, potrafi zabić tego, kto go zobaczy.

Wyciszam zmysły, harmonia powstanie wtedy, gdy pod kloszem, gdzie żyję, zostanie osiągnięta doskonała próżnia. Wrażliwość przeradza się wówczas w konwulsyjne piękno, w ruchy o zwolnionym rytmie. Widoczne są wtedy jedynie uśmiechy rozbijane na proch, linie liter. Smutek świata podobny jest do pustego orzecha i kilku owadów wyjadających resztki miąższu.

Nowa wrażliwość budzi nas, nie pozwala zasnąć, jej dłonie oplatają cię i nie możesz się ponownie ubrać. Poszukujemy gorączkowo słów na przecięciu bioder i pachwin, w miejscach cienistych, w głębi kreślonych przeze mnie mimowolnie konturów. Wydobywamy je z ostrych granic pociętego papieru, z sylwetki, która wirując i jęcząc pode mną, tworzy migotliwy profil poranka. Poezja, która może zabić. Nowa wrażliwość pozwala nam przebić się przez mury, smutek świata prosi mnie, abym opowiedział o samobójstwie pijaka, który udławił się własnymi wnętrznościami. Draperie narzucone na usta, róże należy suszyć głową w dół, tylko tyle.

Moja kobieta ma rozcięcie z boku, można tam włożyć rękę i dotknąć owłosienia na łonie. Smutek świata, wkłada, dotyka, przeprasza, zrywa gumę, poszukuje prawdy, umykającej przed nim, nagiej, bezkształtnej. Rozcięcie z boku się powiększa, prawda wzmaga, wilgotnieje, dobro zwycięża, piękno idzie dalej. Niektóre kobiety mają to z boku, z góry, z tyłu, z dołu, wszędzie, łatwo jest je dzięki temu zaskoczyć, nie mogą upilnować swoich linii, z których możemy odrywać całe pukle i zwoje. Upajamy się ich zapachem, kontemplujemy świętość kształtu, zagłębiamy nozdrzami w środku ciemności.

Nowa wrażliwość leczy z kompleksów ‒ niczego nie ryzykujesz, za kilka chwil otworzy się jej wnętrze i zobaczysz kolejne dzieci, strukturę miłości, oddania, ciepła. Wszystko posiada swoją formę wewnętrzną, nawet pszczoła, kot, dach, rozcięcie, pierś. Smutek świata chce nas zabić, ogłasza zwycięstwo przypadku, podczas kiedy my nie jesteśmy przypadkowi, podobnie jak błoto i róże, i poezja, i nowa wrażliwość, wypływająca na twoje ulice.

 

Zapis trzydziesty pierwszy. Z kluczem

Gdzieś zaginął klucz, klucz do mojego ciała, wszelka barwa, nadzieja. Widzę, jak ciało ulega samoistnemu rozpadowi, przypomina owoc, z którego ktoś odcina kolejne warstwy. Gdyby był klucz, mógłbym zamknąć moje ciało, zabezpieczyć je przed wrogami, nie widzieć liści, które błądzą w czasie swej wędrówki na ziemię.

Poezja pochłania mnie, walczy ze mną, porasta moje paznokcie, jestem twórcą lirycznym, odczuwam gorycz i zimno, dążę do doskonałości.

Klucze bywają metalowe, gorące, z powietrza. Ciała bywają zbudowane, skromne, nieprzyzwoite, zrujnowane, rozbawione sytuacją. Jesteśmy niekiedy wielcy, a niekiedy przeciętni, jak to w życiu.

Lusterka, lustra z kociakiem, z Alicją, z drugą stroną, która jest schowana pod kluczem.

Oddycham coraz szybciej, zbyt mało ruchu, trzeba biec szybciej, dotykamy substancji życia, można ją zmierzyć i pokazać na ekranie. Popatrz, jak serce bije regularnie, wyrwane z piersi, zachowuje godność, jest moją własną, wewnętrzną klasą robotniczą, ale nie walczy z nikim, tak jakby zatraciło sens, nadany mu w chwili narodzin.

Literatura ‒ bluszcz oplatający się wokół nóg.

Zapadam w chłód bijący od okna, notuję poruszenia zamarzniętych motyli, moje zmysły podlegają wahaniom temperatury, wzrok patrzy jasno w przyszłość, uszy zalepiają się woskiem, smak przestał reagować, organ piękna próbuje udowodnić, że istnieje.

Klucze do każdego z nas leżą porzucone pod wycieraczkami. Wystarczy je podnieść, a otworzymy nimi i kobiety i mężczyzn i starców i dzieci. Klucze do dzieci są najładniejsze i jest ich najwięcej, przybierają postać lalki, roweru, wspólnej zabawy, machania rączką na pożegnanie.

Tak piszemy baśnie w głębi naszych wieczorów. W zaświatach szczekają psy, anioły lepią bałwana, jest tam bardziej śnieżnie i mniej bezpiecznie niż pod naszym domem. Ciało tyka jak zegar, wybija godziny, niekiedy śmieje się z naszego niepokoju. Muszę wziąć je na ręce, jest wtedy spokojne, ufne, chce przytulić się do czyjejś piersi.

W zaświatach jeżdżą pociągi, wożą dusze, poszukujące kluczy do swego ciała. Ludzie zagubieni nie mają tam wstępu.

 

Zapis trzydziesty drugi. O miłości

Miłość obezwładnia, oczekuje, pragnie, jest pierwszą osobą gramatyki życia. Miłość potrafi czekać, zatraca się w spełnieniu, prosi o przebaczenie, nie podlega wyczerpaniu, końcowi świata, jest silniejsza ode mnie, wyciska łzy, pobudza ręce. Kochamy się bezwiednie, upojeni wybuchem wulkanu, ciepłą lawą pętająca nasze ruchy, pyłem osypującym na naszą skórę. Nie odczuwamy zimna ani deszczu, soki trwania, łąki obsiewane erupcją ognistych gór.

Villa dei Misteri, wizerunki psa i ofiar składanych wierności, Pompei i Herkulanum ‒ nazwy kobieca i męska, miękka i stanowcza, lekkość spółgłosek zaczynających i kończących słowa.

Miłość nazywa drzewa figowe, gronostaje, podbrzusza jednym brzmieniem, tworzy własny język, skowyczy, grzebie żywych, aby móc wskrzesić umarłych. Nieustannie zmienia nasze role, gubi partie tekstu, przewraca strony, urywa fragmenty zapisane szczególnie fascynującymi piętnami, potrafi zniszczyć każdą książkę, jeżeli pisarz zapomni o jej istnieniu, jęku, który zamiera porzucony na poduszce po to, by powrócić i przebiegać nasze piersi jak wilk uwolniony z klatki. Miłość podskórna, głęboka, unosząca w tłumie kształty tych, którzy pozostali, leżąc na plecach, utrwaleni przez lawę twardniejącą w chwili szczytowania, lunarną, wydobywającą się z głębi jaskiń, zamieszkałych przez ślepe ryby.

Przychodzi przypływ, pochłania domy, w których leżymy, przytłoczeni ciężarem miłości, bezwładni i nieruchomi, pierwsze dwie osoby opowiadania, odmiana cieni i stoków naszej płomiennej góry, ojca, matki, Boga. Wyrzekamy się wędrówki, pragniemy jedynie toczyć się w pianie miłości, upadać, wstawać, nie poruszając się z miejsca, wygnani z ulic, z nadbrzeża owładniętego teraz przez panikę, szczepieni łańcuchami o niewidzialnych ogniwach, które liżesz, połykasz, spotykając na swej drodze połykaczy ognia, kuglarzy, odpychanych od łodzi.

Patrzymy przez zaciśnięte powieki, ogień wdziera się do źrenic, z naszych ciał emanuje nowe pasmo wzgórz, po których będą wędrować inni, przypadkowi wędrowcy.

Nasze łóżko rozpada się ze starości, pękają sprężyny, wyciera pokrycie. Podłoga ugięta pod stopami zmusza nas do położenia się na dywanie, wyrównywania fałdów, wycierania plam. Wulkany chowamy do pudła, wilki do szafy, ogień do popielniczki. Herkulanum położyło się na Pompei i zamarło w wiecznym śnie. Misterium skończone, trzeba zdjąć maski, odpiąć ogony porośnięte ciemnym włosiem, połamać oculosy, by nowy Bóg nie mógł na nich zagrać nawet najprostszej melodii. W ten sposób osiągnęliśmy pełnię, możemy ponownie zasnąć, śnić o przeszłości, oczekiwać nowej ery. Łódź z umarłymi przechyla się niebezpiecznie, lecz wiemy, że w tej rzece nikt nie utonie naprawdę, najwyżej zapomni o tych, którzy utonęli przedwcześnie.

 

Zapis trzydziesty trzeci. Z portretami

Ja ‒ biała sylwetka na czarnym tle, podwójne echo, egocentryk, narcyz rozpieszczony przez lustra. Tak chciałbym odejść od jednostajnej kanwy, na której ktoś tka moje życie. Wiem, że nie należy ono do mnie, zostało mi dane i zostanie odebrane bezwiednie, bez udziału mojej woli. Prześladuje mnie obraz zapadania się pod ziemię, malowidło wykonane na epidermie deski. Z tyłu obrazu imię i nazwisko, data urodzenia, data śmierci. Najłatwiej zapomina się imiona portretowanych osób, pozostają anonimowe wizerunki, uroczyste gesty, uważne spojrzenia. Przechodzimy obok nich obojętnie, niekiedy tylko ktoś odgadnie prawdziwe nazwisko, określi dźwięk słów, wypowiadanych niegdyś przez martwe obecnie usta, ktoś inny odłamie kawałek deski lub podpali portret, kupi go, albo zniszczy jako niepotrzebny nikomu destrukt.

Widzę siebie na tysiącach obrazów, składających się na ten jeden, nierzeczywisty wizerunek, który przeciska się między szczelinami czasu. Kanwa jest w tym miejscu uszkodzona, postać stopniowo ulega przedawnieniu. Patrzący nie wiedzą, kim jestem, wrogiem czy przyjacielem, biednym czy bogatym, wiedzą jedynie, że ukryłem się na płótnie po to, aby móc wreszcie zasnąć, zapomnieć o zmęczeniu i śmierci.

Ożywiam to, co jest martwe, uśmiercam to, co jest żywe, pozostaje kurz, śmieci, tu się nie pali, nie pamięta. Promienie prześwietlają naszą skórę, galerie pokrywają się pleśnią, niedługo zamykamy, gasną obrazy, przychodzi mrok, w którym gryziemy palce, by nie oszaleć.

Nasze twarze ulecą, pozbawione punktów oparcia, i kto wtedy ukoi ich cierpienie, kto wspomni wizerunek, zapisany na kości, tajemne pismo ‒ zatarte, bez uśmiechu i nadziei.

 

Zapis trzydziesty czwarty. Z FOUNTBEE

Ponownie sen ‒ ulica narkomanów, niespełniona i niespokojna, pęknięta wewnętrznie, której nie można przejść ani przeżyć, ulica bliska piekła ludzi zwyczajnych. Ktoś mówi mi jej nazwę, powtarza wiele razy, a ja zapominam ją natychmiast, chociaż nazwa nie jest skomplikowana i brzmi jak angielskie słowo, znikające w chwili, kiedy budzę się przytłoczony świadomością. Wyłamane okiennice, odrapane ściany domów, zapadam się w puste oczodoły okien, w jamy wyrwanych drzwi. W głębi każdego domu ktoś mieszka, leży nieprzytomny na zbitej z desek pryczy, wpatruje się niewidzącym wzrokiem w oślepiającą go, błyskającą miarowym światłem lampę. Muszę tam wejść, dotrzeć do kresu domów i ludzi, pokonać grożące mi niebezpieczeństwo. Przechodzę, a właściwie przechodzimy ‒ jest nas dwóch, między rozrzuconymi papierami, butelkami, resztkami jedzenia. Pokoje łączą się ze sobą. Poprzez zniszczone i zarwane stropy widać wewnętrzną ciemność tych śmierdzących i zasypanych gruzem cel lub klatek. FOUNTBEE, głoski, echa prawdziwego brzmienia nazwy ulicy. Staram się nie zniekształcić niczego, powtórzyć wszystko możliwie wiernie, utrwalić, ponieważ coś mówi mi, że jest to bardzo ważne.

Sen znika jak rzeka wpadająca pod ziemię. Myślę o jego uporczywości i wewnętrznej przyczynie. Przecież jestem hermetyczny, zamknięty i nieprzystępny. Trudno jest się przedrzeć przez moje kraty i zapory. Nigdy nie śnią mi się moi bliscy, ani miejsca, które kiedykolwiek widziałem. Wyobraźnia musi chłonąć jakąś inną rzeczywistość, której na co dzień nie zauważam.

Wyjeżdżamy dzisiaj daleko, zapominamy o ulicy zamieszkałej przez nieprzytomnych ludzi, o grozie wypełniającej duszne popołudnie. Mówimy o cierpieniu, o konieczności wewnętrznego dopełnienia.

Proszę wszystkich bogów, jacy są na ziemi i w niebie, o pogodne sny, z których można się obudzić i o których można zapomnieć, tak jak o nazwie tej wewnętrznie pękniętej, niespokojnej ulicy.

 

Zapis trzydziesty piąty. Z Państwem

Zostałem wygnany z Państwa, nie wiem, kto mnie wygnał i dlaczego. Państwo nadal utrzymuje ze mną stosunki. Niekiedy przychodzi do mnie jeden z jego przedstawicieli, mówi o najnowszych tendencjach w sztuce, o kolejnym władcy, który jest jeszcze potężniejszy od poprzedniego. Opowiada o dawno zmarłych postaciach, o przysypanych pyłem arcydziełach. Następnie znika, pozostawiając po sobie niedopałki papierosów, filiżankę z fusami. Moja sztuka nie potrafi mnie wyżywić, jestem jej synem marnotrawnym, pustelnikiem z przymusu, nie z wyboru, walczę o współistnienie artystów i słuchaczy, o przyznanie, że styl jest czymś wyższym niż maniera, a maniera czymś ciekawszym niż brak indywidualności.

Ci, którzy zostali wygnani z Państwa nie potrafią o nim zapomnieć, poszukują pracy tam, gdzie jej nie ma, narzucają się innym z opowieściami o swoim kalectwie, o konieczności życia za wszelką cenę. Słowa ślizgają się po płótnach, po fusach, wierzymy, że zostaną utrwalone w materii wypełniającej wszechświat, że pozostaną tam na zawsze i kiedyś wrócą do nas pod postacią kryształków lodu, które ‒ roztopione w ustach ‒ natchną nas do nowych opowieści.

Nie będzie ust, emanacje głosek odlecą, a właściwie wypromieniują w stronę centrum Państwa, gdzie zbierają się wszystkie odpadki i trwa nieustanny festyn dusz spotykających się pośród prądów ciepłych i zimnych, wzniosłych i upadłych.

Pewien artysta z przyszłości zobaczy pośmiertne spotkanie w przestrzeni ‒ on i ona niepewni swoich kształtów, zakreśleni liniami mgławic, odarci ze skóry, porzuceni w ciemności spróbują spotkać się, stworzyć nowe życie. Nie będzie to jednak możliwe, ponieważ nasiona popłyną poza nimi i nie będą już mogły nikogo zapłodnić, będą bezużyteczne jak miłość pozbawiona ciała, jak włosy unoszone kosmicznym wiatrem.

W Państwie życie ma bladą twarz i smak kredy, wciska się pod paznokcie, porusza najnowszym władcą. Z mojej pustelni wypływają dwie postacie, on i ona, niepewni, zakreśleni liniami mgły, nieutuleni w żalu proszą o modlitwę wygnaną stąd jak ja i ty kochanie.

 

Zapis trzydziesty szósty. Z kołysanką

Słodkie kołysanki, on nie miał zasnąć a śpi, a my śpiewamy kusząco, dbając o jego przyszły sen i spokój. Melodie wydobyte sprzed lat, których nie znam, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, jak mówi matka: wtedy nie było cię jeszcze na świecie i świat wyglądał zupełnie inaczej, ludzie bawili się, byli szczęśliwi, ponieważ właśnie skończyła się wojna, a oni przeżyli ją i oczekiwali świetlanej przyszłości.

Słodkie zwierzęta wypełzają z kątów, łaszą się do nóg, ich nieśpieszny ruch i miękki spokój. Puszyste misie, zajączki świnki morskie, gołębie, małe wielogarbne wielbłądy, bestiarium zgodne z wewnętrznym rytmem naszych dłoni, łagodne.

Liczy się tylko impresja połączona z ekspresją, tak uważamy o tej porze roku i literatury, jesteśmy ekspresywnie impresyjni i odwrotnie, podmiot i przedmiot, podmiot spokojnie patrzy, jak ginie przedmiot, jak ulega on upodmiotowieniu i odwrotnie. Dzięki temu dokonuje się zmiana warty w sztuce, siła burząca przyzwyczajenia. Należy dynamizować każde słowo, niech walczy ze słodkimi kołysankami ‒ to my ekspresjoniści, należy mówić prawdę ‒ to my impresjoniści.

On ma zasnąć, on nie powinien zasypiać tak długo, gramy mu na organkach, nasz repertuar jest nieograniczony, w dzisiejszych czasach trzeba zabiegać o czytelnika, o każdą sprawna parę oczu i o tego pana od sklejania kartek, który zadbał o to, aby czytający nie musiał walczyć z chaosem stron, zapisów, z nieprzewidzianym zakończeniem akcji, lub zupełnym brakiem końca książki.

Zalega cisza, pojawia się mysz, puszyste futerko, następne zwierzątko z naszej menażerii. Wyobraźnia walczy sama ze sobą, słyszę szelest naszego świata, nieustanny pisk i skowyt, setki języków, miliony ludzi niemogących się porozumieć.

Mysz zjadła ser, puszyste zwierzątka zasnęły na naszej piersi, czytający odeszli, zamknijmy za nimi drzwi, niech idą uśpieni najcichszą melodią ziemi.

 

Zapis trzydziesty siódmy. Ze ścianą

Odczuwam potrzebę mówienia głośno i wyraźnie, za murem, pod ścianą. Dotykam szarej powierzchni, która pod moim dotykiem pręży się i porusza zaskoczona. Magma słów wylewa się gwałtownie, niszcząc po drodze przegrody ust, szyi, piersi, nabiera ciężaru i mocy. Gdybyśmy zamilkli choć na chwilę, Ziemia przestałaby istnieć, dlatego rozchylamy wargi i wydobywamy z siebie nieustanne dźwięki.

Miałem opisać powierzchnię ściany, ściana nie jest gładka, ma swoje pory i zagłębienia jak skóra, zostaje pod paznokciami, rodzi dreszcze przebiegające przez całe ciało. Pamiętam, jak w domu rodziców wydłubywałem ze ścian kawałki wapna przez co dom ten obecnie nie istnieje. Pod ścianami zbierają się kępy kurzu, cały brud świata przełożony na nasz ubogi język. Język ściany wyłamuje się w narożnikach, przerywa nam w chwili, kiedy zaczynamy go rozumieć.

Ściana najczęściej milczy, obserwuje mieszkańców naszego bloku, jest świadkiem i ostatnią podporą, kiedy upadamy. Mój język opiera się na antynomiach, jest to język człowieka, który kiedyś połknął własny dom, sytuuje mnie gdzieś na peryferiach muru, tuż obok linii łączącej ściany z sufitem, jest dojrzały i wyschnięty, nie podlega zniszczeniu, ponieważ krzepnie z wiekiem jak bazalt lub obsydian. Nożami z obsydianu rozcinano piersi żywym ofiarom, by wyrwać im serce i ofiarować je bogowi deszczu. Mój dzisiejszy Bóg nie wymaga takich ofiar, co najwyżej uwypukla frazę, poprawia słowa modlitwy, niekiedy oburza się na zbyt gwałtowne przerywanie myśli, nieprzystające do siebie obrazy, jest łagodny i ciepły, przypomina światło lampy lub głosy słyszane z daleka.

Jestem tutaj, światło lampy poprawia moje zdania, wywołuje ducha Boga, chce postawić kropkę nad „i”, lecz jakiś głos uparcie na to nie pozwala, chce zamienić mnie najpierw w jedną ze ścian domu, tę nieistniejącą.

 

Zapis trzydziesty ósmy. O moralności

To, co piszę, dzieje się poza sferą moralności, jest immoralne, co nie oznacza, że jest niemoralne. Świat wydrążony od środka, podlegający dalszemu rozpadowi. Tak pozbywamy się nadmiaru nasienia, patrzymy na żywe ciało jak na owadożerną roślinę.

To, „co piszę”, a nie to, „o czym piszę” ‒ pisanie jest działaniem podobnym do uderzania dłutem w kamień, nie jest mozolnym lepieniem z gliny słowników, lecz odrzuceniem zbędnych słoi materii, wydobywaniem metafor zamkniętych przed wiekami wewnątrz nadmorskich skał. To, co piszę, pochłania mnie coraz bardziej, wymaga napięcia, ciszy, podniet seksu, piany, obrazów zawieszonych na niebie. Nie istnieję poza pisaniem, obudzony pytam o brzmienie tajemniczych słów słyszanych w nocy, o formuły zaklęć magicznych zamieniających kamień w złoto. Walczę, potykając się o trzecią osobę liczby pojedynczej czasu przeszłego, opuszczam całe akapity. Jestem przeciw temu, co jest poetyckie w sposób konwencjonalny i co jest niezrozumiałe z założenia. Opowiadam się za spontanicznością, miriadami gwiazd, dekalogiem zgubionym pośród piasków pustyni. Ja ‒ ryba mieszkająca w głębinach, lewiatan przerażony tym, że wkrótce zginie świat zapisów, że pochłonie nas teraźniejszość i zapomnicie o mnie jak stada fok, które odpłynęły od nas na zawsze. Ja ‒ promień tęsknoty prześlizgujący się po ścianach potężnych zamków, lodowych gór, waty z cukru, papierowych sfinksów.

Rzeźbienie wymaga siły fizycznej, pracowni i materiału. Potrzebne są zamówienia, wolny czas, miesiące oddane pracy. Immoralne są moje marzenia, bezgrzeszne kopulowanie ze słowem. Człowiek związany z gwiazdą nie może się cofnąć, może jedynie zginąć, przysypany jej okruchami ‒ płatki róż garną się do światła.

 Nie ma we mnie praw moralnych lub niemoralnych porywów, poezja zwycięża, niebo zmienia swe położenie i możemy deptać je kamiennymi stopami.

 

Zapis trzydziesty dziewiąty. Ze Lwowem

Czuję ich ręce na karcie tytułowej książki: Irenie w czasie wojny w roku 1940 od Staszki, Lwów, niewyraźny napis sprzed kilkudziesięciu lat. Irena, miasto zawsze wierne, książka o najwybitniejszym polskim malarzu ubiegłego wieku. Litery zapisane zielonym atramentem na pożółkłym papierze emanują spokojem i pewnością przetrwania, okrągłe, wykaligrafowane, wyprostowane jak obrońcy Lwowa w czasie honorowej zmiany wart, jak orlęta, które zginęły nie zaznawszy lotu.

Moje uwrażliwienie na materię falującą pod palcami; zachowuję się jak ślepiec, określam poprzez dotyk powierzchnię papieru, grubość druku, wagę dzieła, które ‒ przewiezione ponad granicami w wagonie towarowym ‒ upadło nagle u moich stóp. Czuję jak zlepione litery stają się coraz bardziej wyraźne, jak wojna i dwa ludzkie istnienia nabierają kształtu pozwalającego na identyfikację i śledzenie ich dalszych losów. Zachowajmy jednak tajemnicę, kimkolwiek były i gdziekolwiek znajdują się teraz dwie kobiety. Sztuce potrzebna jest tajemnica, która pogłębia i oczyszcza jej znaczenia, prowokuje do kolejnych odczytań, pozwala uwierzyć w wewnętrzny sens istnienia. Wszystko to dzieje się na marginesach życia, zastygłe na półce, zmartwiałe. Tego dnia nieśmiertelność przybrała najpiękniejsze oblicze liter, dedykacji trwającej tuż obok mnie na tytułowej karcie dawno nieczytanej książki. Jest to nieśmiertelność cząstkowa, podzielona między dwa imiona, nazwę miasta oraz iluzoryczną datę, nieśmiertelność wywołana kontrastem zieleni i żółci, opozycją pomiędzy tym, co jest widoczne, i tym, czego się domyślamy. Cudza nieśmiertelność pozwoliła mi na uspokojenie rozedrganych palców, na przetrwanie nocy, chociaż jestem tak odległy od Lwowa, od wypukłości dawnych słów, które nie mogą już zatrzymać nikogo, prężąc się i kusząc swymi przejrzałymi piersiami.

Lwy przestały polować, orły nie dzierżą w szponach zdobyczy, ślepnę; Irena niesie kwiaty otrzymane w dniu imienin, na stole leży otwarta książka, zbliża się godzina policyjna, dotykamy czasu, wiemy, że sprawia mu to przyjemność. Nasze fotografie też są już niewyraźne, nieżyjący malarz tworzy kolejne obrazy nieistniejącej ojczyzny.

 

Zapis czterdziesty. Z babami

Ktoś mieszka we mnie, podskórny, niespokojny, dążący do ocalenia najtrwalszych wartości. Czuję jak stara się przedrzeć, przerwać powłokę i wyjść na zewnątrz, aby zademonstrować swą siłę i niezależność.

W kolejnych lalkach mieszczą się inne lalki, malowane baby zakutane w drewniane chusty, postacie o bezmyślnych oczach i zaróżowionych policzkach. Kiedy rosnę, on rośnie razem ze mną, razem też klaszczemy i oddajemy mocz, jesteśmy nierozdzielni, powiązani łańcuchem wspólnego życia i wspólnej śmierci. Rozmawiamy o tym, czy Piękno jest równoznaczne z dobrem, czy można zdjąć drewnianą chustę z najmniejszej lalki, czy lepiej jest klaskać dłonią lewą w prawą czy też odwrotnie. To on pilnuje, abym prawidłowo konstruował zdania i stawiał w odpowiednich miejscach znaki przestankowe, to on wyrywa mnie z chaosu wyobraźni, w którym poruszam się po omacku pomiędzy zdechłymi rybami i korowodem niedawno zaślubionych topielców.

Kreślę magiczne cyfry, daty, a może to on je kreśli, znudzony moją niechęcią do uporządkowanych zbiorów i do zbyt wyrazistych skal. Pisarz powinien być sam, nikt nie może mu pomóc, nawet ten drugi, mieszkający w jego wnętrzu. Być może, on też jest pisarzem, wymyśla intrygujące fabuły, rzucone niedbale na szerokie tło społeczne i polityczne, opisuje proste fakty z życia zwykłych ludzi lub para magią słowa zamkniętą w olśniewających obrazach. Być może, przepowiada to, co nas spotka w przyszłości, lub zastanawia nad kształtem sztuk wizualnych w roku trzytysięcznym, stara się odtworzyć przeżycia kogoś, kto przemija, próbując rozebrać drewnianą lalkę.

Baby kiwają do mnie rękami, klepią się po bokach, ukazują uróżowane podbrzusze, ich chusty przypominają ciepłe bliny posypane cukrem. Najważniejsze jest to, aby nie upaść, mówią baby, nie upaść do końca, trzeba szybko podnieść się i wychylić w drugą stronę, po prostu ‒ próbować przetrwać.

Ten wewnątrz mnie nie zna już innych słów, gryzie moje wargi, wysysa krew, jest wampirem stojącym za drzwiami. Wie, że kiedy ja odejdę, również on będzie musiał zginąć, dlatego nadsłuchuje rytmu serca, dba o moje zdrowie i broni przed zbyt nachalnymi kobietami, które potrafią poruszać na zmianę raz lewą piersią, a raz prawą.

Zdania nie są zbyt prawidłowe, wpychają się, spieszą, chcą zdążyć, pochwycić poruszającą je ideę. Mój najlepszy uczeń jest, niestety, onanistą i nie potrafi zapłodnić drewnianej baby, nie wie też dokładnie, jakie formy symboliczne przybierze sztuka w roku trzytysięcznym. Martwimy się tym obaj, wiemy, że jest on jedynie trzecią osobą liczby pojedynczej, co jednak nie oznacza, że może przejść nad wszystkim do porządku dziennego.

 

Zapis czterdziesty pierwszy. O samotności

Jestem coraz bardziej samotny. Samotność nabiera ciężaru, staje się czymś materialnym. Nie spotykam już nikogo, przemijam, nie dotykając nawet ludzkich cieni. Kiedy mówisz do mnie, nie potrafię odpowiedzieć, słowa mijają się, rozpadają w locie. Nie zawieram już nowych znajomości, patrzę jak wykruszają się stare, pragnę – wiesz, jak trudno jest stać na przystanku, na który nie przyjedzie już żaden autobus. Opowiadam zabawne historie, streszczam filmy, staram się podobać, chociaż wiem, że nie powinienem tego robić. Proszę, zobaczcie mnie, wołam z głębokości, oblizuję wargi, piję wódkę, popadam w stany lękowe. Nikt mi nie wierzy, że chcę przeżyć coś więcej niż moje życie, domagam się przedłużenia godzin i dni, piję przez zęby wodę z rzeki Heraklita, wymiotuję do kubła, czekam na kogoś, kto przyjdzie i przerwie moją samotność, albo przynajmniej zrewiduje mi kieszenie, w których jest coraz mniej przedmiotów, tak jakbym oddalał się od świata rzeczy, będącego dotąd pewnym, martwym oparciem, nie tak kruchym jak...

Postanowiłem, że nie będę tworzył porównań, muszę odejść od kosmosu wiecznych analogii, myślowych napięć, które zabijają i ranią. Znalazłem w kieszeni stary klocek, monolit, na którym zbuduję nowy wszechświat; szkoda, że inne klocki zgubiły się przed laty i pozostał ten jeden, bolesny, ze startą powierzchnią.

Przestaję dążyć do celu, ulegam wyciszeniu, można mnie wyłączyć, chociaż jestem nadal wyczulony na brzmienie tekstu. Jest północ, czas na hymn, jestem niepowtarzalny, nie można zmieniać hymnów jak rękawiczek, podobnie jak miejsca i czasu akcji.

 

Zapis czterdziesty drugi. Z chmurami

Nadchodzą chmury cielesne, pada deszcz, przybiera formę strzelistą, plemniki przenikają w twoje ciało zachmurzone, cieniste, jak przed burzą poruszaną porywami wiatru. Przemykamy między ścianami ze skóry, ukryci za kolejną stroną naszego niepewnego istnienia. Przestrzeń wciąga, w dole płynie rzeka, muszę przywiązać się do czyichś rąk, do ramion niepodlegających zmęczeniu.

To ja jestem siłą i ramieniem i mostem i rzeką. Nie zdołałem jednak obronić ani siebie ani twojego życia, może tak jest lepiej, trwać, nie myśleć, czekać na podniesienie.

Nowa formuła patosu, notujemy rozmowy, zapominamy je, gubimy kartki, widocznie nie tędy prowadzi droga do literatury, droga jest literaturą, ja jestem literaturą, chmury rozejdą się i nadejdzie pogoda.

Chmuro cielesna przynieś nam ochłodzenie, nie chcemy już niczego osiągnąć, niepotrzebne są nam nowe dzieci, wystarczą te, które już mamy, rzeka wyschła, mosty rozebrano, czcicielom formy strzelistej pozostaje głos, plemnik wypłukany przedwcześnie.

Tak nazywam nową stronę odlatujących łabędzi, cielesną, zachmurzoną, jedną z ostatnich.

 

Zapis czterdziesty trzeci. Z maskami

Pozostaje twarz, patrzy niespokojnie w obiektyw, wie, że podlega utrwaleniu. Twarz poprawia makijaż, chce wyglądać korzystnie, krzyczy bez słów, woła o pomoc, czuję, jak zamierają w niej wszelkie procesy duchowe, jest coraz bardziej spokojna, przestaje oddychać.

Nie buduj niczego na ciemności, żyj dłużej, sztuka pomaga przetrwać, jest wielopierśna, dojrzała, krowia, wyssana przez pokolenia młodzieńców cierpiących na kalokagatię. Twarz ożywia się, ssie śmiało, oczyszcza mleczną drogę, zakłada maskę, z której obłazi farba ‒ chyba wiesz, co chcę powiedzieć ‒ i odpadają sztuczne rzęsy i brwi.

Staram się, jak widzisz, odnaleźć coś pozytywnego, odnawiam maski, tam gdzie był grymas bólu, maluję uśmiech, drążę źrenice w ślepych oczach, ja lekarz, zbawca, pielęgniarz zepsutych lalek. Przysuwam światło do kartki papieru, liczy się każdy gest, każdy zapis kierowanego wyobraźnią ciała. Powtarzam jakieś zdanie, opierając pióro na palcu wskazującym, tuż nad paznokciem, tam gdzie powstał twardy odcisk, gdzie zawęźlają się słowa, tworząc spocone i dojrzałe miejsce.

Maski rozkołysane, maski wycięte z jednego pnia drzewa, maski puste w środku, bezwolne. Lubujesz się w cierpliwych określeniach, powraca zniechęcenie, szatan budzi śmierć ze snu po to, by razem z grzechem zbudować most z piekła na ziemię. Kryjesz się za podwójną gardą obrazów, zaczerpniętych z muzeum ludzkiej wyobraźni.

Nie odnawiam już niczego, moja walka toczona jest bez udziału widowni, mleko spływa po wargach, drogi mleczne zasypiają, utrwalam czas oczekiwania na sztukę wieczną.

 

Zapis czterdziesty czwarty. O podświadomości

Próbuję dotrzeć do podświadomości nie po to, by zgłębić zagadkę bytu, ani aby doznać metafizycznych olśnień, lecz by móc poprawnie opisać świat, w którym żyję. Jestem przekonany, że tam właśnie, pod skorupą konwencji słownych i percepcyjnych, pod skórą czaszki, wewnątrz splotów stanowiących o moim istnieniu mieszczą się realne nazwy i określenia stanów, którym podlegam, kiedy kładę wzrok na mijających mnie drzewach lub staram się przeniknąć myśli pary młodych ludzi, stojących na przystanku. Podświadomość nie pozwala na zbyt wiele; nie po to ukrywała się przede mną przez tyle lat, aby teraz oddać bez walki swe tajemnice. Sam zaskorupiałem poprzez nieustanny trening, w którym pomagali mi wszyscy dobrzy ludzie, wierzący w grzechów odpuszczenie i ciała zmartwychwstanie. Słowo wyprzedzało obraz, ponieważ to ono nie przemijało i decydowało o winie i karze.

Świat przyszłości będzie światem obrazowym i muzycznym, być może, zatracimy zdolność mowy, a nasze myśli będą przekazywane wprost w takim kształcie, w jakim jawią się w pierwszej chwili po przebudzeniu ‒ nerwowe i pospolite, niejawne i bezpośrednie. Podświadomość nie chce być alegoryczna. Niegdyś wolność wiodła lud na barykady, a sprawiedliwość i męstwo wspierały cnotę, by nie upadła. Obecnie słowa te już nic nie znaczą, miękną pod językiem i łatwo jest je wypluć. Również symbol przestał doprowadzać nas tajemną ścieżką do głębi naszej jaźni. Symbole uległy przedawnieniu i zapewne nie będzie im łatwo wrócić do naszej codzienności. Pozostaje nam czyste odczucie, które nie może być ostatecznie wyrażone, oraz nieustanne próby zbliżenia do języka, którym, według Swedenborga, posługują się aniołowie.

Przetrwanie świadome lub nie opancerza się trwogą i nadzieją, powleka gumą, przypomina czołg pokryty gumą, porzucony przez załogę na środku jesiennego pola. Podświadomość podsuwa nam intuicje, które mogą być absurdalne i fałszywe, ale to ona wybiera nas, a nie my ją. I tak już będzie do końca ‒ czołg odjedzie, obraz zacznie się poruszać seksualnie, zostaniemy samotni i zmoknięci pośrodku naszego ciężkiego, ołowianego pola walki.

 

Zapis czterdziesty piąty. Z naszym miastem

Pamiętam miasto z opadającymi w dół alejami, z drzewami, których nazw nikt nie zna i które nie istnieją naprawdę, ponieważ wynurzyły się z prehistorii, z jakiejś dawnej ery z paprociami przypominającymi wielkie wachlarze, rozpostarte przez wieki pod ziemią, która nie mogła się zdecydować co do przyszłego kształtu i koloru liści i pni oraz sposobu pojawienia się na powierzchni miasta, poprzez które jadę samochodem, tak myślę ‒ samochodem, chociaż pojazd ten nie powinien mieć nazwy, bowiem jest ucieleśnieniem płynności jazdy, z powietrzem na przestrzał i powiewającymi na wietrze markizami, sprawiającymi, że wszystko wokół poddaje się rozszalałej zieleni, wybuchom kwiatów i łopotom ptasich skrzydeł, tak jakby powrócił czas dzieciństwa, kiedy to wielkie wydawało się ogromne, a zwyczajne cudowne i niezwykłe, jak dziadek jadący na drabiniastym wozie i ojciec z tekturową walizką, pomagający matce zapalać gaz zapałkami wprost z lasu norweskiego w poświacie słońca z rozkołysanymi dzwonnicami i zaułkami, które potrafią łasić się do rąk i wiem, że gdybym tylko zechciał to całe miasto zmieści się w mojej kieszeni, a później będę mógł powołać je do życia jednym niedbałym gestem, ponieważ jestem stwórcą, stwarzam mimowolnie i przypadkowo, a odmieniane przez czasy, trybu i osoby miasto nie chce już dłużej czekać, pragnie się rozwijać, otrzymać nazwę, przeżyć swe życie doczesne, oddychać, przypominać łagodną ośmiornicę, gubić się przez chwilę pod kołami samochodu, nawet wtedy, gdy aleje zaczynają komplikować się, gmatwać niespokojne, ponieważ właśnie mijamy groby architektów, biusty ludzi, którzy odeszli i zginęli gwałtowną i nieprzewidzianą śmiercią, dlatego tylko, że chcieli sprawdzić, kim jesteśmy, dlaczego zakłócamy spokój ich cieniom, a tak blisko byli już ucieleśnienia i tylko niepokój podczas przechodzenia przez ulicę, obawa przed przedwczesnym zgonem, popiersiem bez nazwy, niespełnionym miastem, które niesiemy pod powiekami, w wewnętrznej kieszeni jak ołówek lub znaczek, którego nie zdążyliśmy przykleić do listu wysłanego do Pana Boga.

 

Zapis czterdziesty szósty. O słowach

Słowa nie potrafią przekonywać, zwyciężać, porażać, może dlatego tak często ich używamy. Gdyby zawarta w nich była prawdziwa a nie urojona siła, musiano by zamykać je w specjalnych sejfach, ukrytych wewnątrz banków słów, a ludzie byliby skazani na milczenie lub wymawianie jedynie kilku elementarnych głosek Magia jest nieskuteczna, zaklinanie nie przynosi rezultatów, ludzkie nadzieje i pragnienia nikną w ponadindywidualnym systemie, który może funkcjonować bez obecności człowieka. Sztuka nie potrafi niczego ożywić, może jedynie reanimować, podtrzymywać przez chwilę przy życiu. Pomiędzy sztuką i sztucznością istnieje wyraźny, nie tylko leksykalny związek. Artysta winien być sztukmistrzem, a sztukmistrz kuglarzem, ujawniającym co pewien czas swoje chwyty.

Obok nas płoną pochodnie, którymi żonglujemy z coraz większą zręcznością, nie pozwalając, by spłonęły do końca.

Połóżmy na posadzce kościoła kamień, rozbijmy szybę, rozsypmy popiół. W ten sposób pokażemy niepodległość sztuki, wskażemy na ducha czasów. Skrajności się spotykają, potęga musi podlegać spętaniu, od tak dawna artyści starają się wskazać na wolność w ograniczeniu, jednak niszcząc jedno pojęcie, stwarzamy nowe, a ciąg skojarzeń może tu być nieskończony. Sztuka jest tłem dla słów o pokoju, sprawiedliwości i powołaniu. Użyjmy innych słów: mówmy korzeń, sierota, cisza. Może świat zamieni się dzięki temu w zmierzch, a mur stanie się otwartą przestrzenią.

To ja zostałem powołany, znam smak każdej litery, wiem, gdzie rodzą się wersy przesycone buntem i miłością. Jestem coraz bardziej zmęczony, milknę łatwiej niż kiedyś, godzę na czyjeś opinie, nie odpowiadam na najprostsze pytania. Żyję w próżni, w której nic nie jest realne, drgam rozpięty między gazetą i wyszukaną akwafortą, leczę rany rozrywane przez echo nieskutecznych zaklęć, przebijam kukły ostrzem noża, widzę jak Chrystus zmienia się w swój całun.

Poszukuję Arkadii wiedząc, że śmierć opuściła grobowce i nikt nie odczyta już zatartych napisów.

Zaklinanie pustki zostało rozpoczęte i trwa w sposób tak bardzo przekonywujący.

 

Zapis czterdziesty siódmy. O miłości raz jeszcze

Miłość zostawia pręgi na policzkach, niszczy spokój i dobre ułożenie powiek, wierzę w to i wyznaję pełen pokory, pamiętając, że dzięki niej rodzi się we mnie siła istniejąca od początku nieba, otwiera trzecie, ptasie oko, które widzi w najgłębszej ciemności

Byłem suchy i wyjałowiony, pusty i spokojny oczekiwałem na coś, co musiało przyjść i o czym mówiły mi poruszenia tęczówek i drganie nerwów. Zostałem obudzony przez zwierzę przychodzące nad ranem, przez najlżejszego z ptaków niebieskich, łatwość przenikania przez przeszkody.

Miłość przychodzi niespodziewanie, nie zna słów, nie mieści się w zaklęciach, napręża mięśnie, podnosi głowy węży, ocieka własnym sokiem, który ‒ wzbierając ‒ wytryska nagle po to, aby zalać wyschnięte kanały, użyźnić zakola rzek. Miłość niekiedy chce być czuła, delikatna, dyskretna, pragnie wypełnić sobą samotność, zapominając, że to, co jest irracjonalne, objawia się przypadkowo i niespodziewanie, nie ma ustalonego kierunku i nie tęskni za kimś konkretnym.

Tej nocy żyliśmy irrealnie, przenosząc się błyskawicznie z miejsca na miejsce, licząc winy i odpuszczając sobie grzechy. Zapis przestał być potrzebny, liście powróciły na drzewa, odkryliśmy ich dawne kolory, ich niezauważalne poruszenia. Pozostaje mi jedynie pokazać wam pręgi na twarzy, opuścić ten pokój, odejść, zapomnieć, że byłem pośród was, wypić to, co jest nam, ludziom przeznaczone, poczuć na języku stęchliznę i słodycz napoju, stać się ponownie żywym, a nie zapisanym panem własnego życia, osobą, a nie postacią.

Popatrzcie, jak odchodzę, zgarbiony, porażony miłością, zmęczony pisaniem, jak pochłania mnie kraina tak odległa od papierowych Pól Elizejskich.

 

Zapis czterdziestu ósmy. Z oceanem

We śnie jak zawsze wybrzeża Oceanu, który otacza ziemię, wiecznego kręgu, na którym wszystko się wspiera i któremu wszystko służy. Wiem, że łatwo jest tam dojść i pozostać, postawić własną flagę i własny maszt, żeglować, nie ruszając się z miejsca. We śnie maszty chwieją się na wietrze i przesuwają cicho w stronę domu, gdzie mieszkam i gdzie przyjmuję co noc bezwstydne kobiety, ubrane w czerń przesyconą solą. Smak soli bliski jest smakowi piasku, na wydmach żyją ptaki niezdolne do lotu, pijane niemożnością ucieczki, coraz cięższe od morskiej wody. Bezwstydne kobiety nie mają twarzy, nadziewają się na maszty, poruszają rytmicznie udami, ich czarne suknie opadają na ziemię jak mokre sztandary. Przypominam sobie wówczas podróż w głąb Arktyki na okręcie pancernym, pozbawionym okien i drzwi. Jedynie kapitan okrętu widzi to, co się dzieje na zewnątrz. Chcę wyjść, zawołać kogoś, prosić o pomoc. Przez komin wpada do środka wir powietrza. Czuję, ze przepływamy pod mostami mojego rodzinnego miasta, okręt przesuwa się ponad wodami i mieliznami, nie dotykając powierzchni. Arktyka jest coraz bliżej ze swoimi zorzami polarnymi i Eskimoskami, którym jest zimno. Pragnę odejść stamtąd, wrócić nad mój ocean, odnaleźć dom. Słyszę zdanie: „muszle ci nie pozwolą”, poszukuję muszli, których nie ma i których nigdy nie było, wracam zdyszany i uleczony z chwilowego buntu, wiem, że i tak niedługo będę stąd musiał odejść, a ktoś, kogo nie znam, zamknie za mną bramę morza, policzy muszle, sprawdzi, czy żadna z nich nie zginęła. Rumaki Posejdona zmienią się w glony porastające przybrzeżne pale, zaczniemy grać znaczonymi kartami, których pełno wyrzuciło morze na piasek.

We śnie dramaty są wyciszone, co nie oznacza, iż nie wywołują strachu i pożądania. Jabłko spada do kosza i gnije przytłoczone wagą słoni, na których wspiera się świat. Wypluwam resztki materii i kości słoniowej, maszty powiększają swoją objętość, chcą wytrysnąć przez otwarty komin pancernika, rodzinne miasto przykleić na ścianie wychodka. Budzę się nieprzytomny i nagi. Arktyka zbliża się do łóżka, wypełnia sobą kołdrę i poduszkę, pytasz, co się stało, dlaczego spycham cię do ściany, dlaczego nie otwieram oczu. Nie chcę patrzeć na odrapany tynk, na wskazówki budzika, jestem sparaliżowany nowym dniem, czuję, jak krew odpływa mi z mózgu. Jestem człowiekiem, o którym pamięta Ocean, leżę porażony chłodem mojego ciała.

Rumaki Posejdona nie są prawdą, artyści tworzą sztukę, pismo blaknie i zapada w przepaść przebudzenia.

 

Zapis czterdziesty dziewiąty. Z pociągami

Znalazłem się w pułapce, pociągi zamknęły swój nieregularny krąg, jeżdżą coraz szybciej, poruszają po dziecinnych szynach, gwiżdżąc i ciągnąc za sobą setki pustych wagoników, zbliżają się do mnie pozornie niegroźne i otwarte. Ich zielone burty załamują się, ukazując uderzające rytmicznie koła, żelastwo zamknięte w matni. Myślę o nieskończoności, o kolejnych światłach w kolejnych tunelach szczepionych ze sobą obrzeżami, o kuli utworzonej z coraz szybszego biegu, toczącej się w środku przestrzeni, ograniczonej ze wszystkich stron bezmierną pustką. Wiem, że przestały obowiązywać wznoszenie się ku niebu i upadek do piekła, to, co ludzkie i to, co nie podlega ocenie ludzi.

Dziecinne pociągi mają objawienia na stacji, zapełnionej tłumem sztucznych ludzików i sztucznych zwierząt; kiedy płoniemy, pociągi łaszą się do naszych stóp, obwijają wokół szyi, tak bez końca. Koniec nie istnieje, jest to słowo puste, niewypełnione jak bezpłodna kobieta. Idziemy poruszeni przez świętych wspomożycieli, którzy są niewidzialni, pomagają nam przetrwać codzienność. Dzisiaj nie poznałem nikogo, nie przeczytałem nowej książki, nie pokochałem nowego miejsca. Czas zamknął się nade mną jak bezszelestna tafla wody i prawdopodobnie utonę w tym wagoniku z czapką zmiętą w dłoniach, kiedy stukot, rytm, uderzenia sennych głów o przepierzenie z dykty.

Nawijamy na szpule nasze nici, których nikt nie zdoła przerwać, pułapka powiększa się, rozumie swoją sytuację, jest strażniczką nieskończoności, sama jest nieskończonością, broni przed skodyfikowaniem, pragnie ukazać w lepszym świetle, podobnie jak ja, zapewniający siebie o kolejnym życiu, o przerwie w podróży.

Gubię rękopisy, odtwarzam pośpiesznie, zbieram na peronie, porządkuję, odrzucam, przeceniam, nie doceniam, ja, sumienie języka, ja, życie pulsujące pod tkanka zrogowaciałą i chorą.

Pociągi rozbijają się z piskiem o ściany, też dążą do nieskończoności, chcą być nieśmiertelne jak szczury, jak każde stworzenie z wmontowaną pamięcią. Tłumaczę sobie wizerunek gwiazd, nieba, tego, co jest ponad nim, tłumaczę obraz mojej pułapki, kolor guzików zawiadowcy stacji, szukam ukrytego wyjścia, wykolejam pociągi, poszukuję odpowiedzi w dziejach literatury i malarstwa, patrzę na brudne szyby, na labirynty, na wstęgi Moebiusa przerwane przez szlabany; są nieskończone, podarte, nie nadają się do użytku. Sztuczni ludzie wychylają głowy, coś się stało, coś się musiało stać.

Ktoś zniszczył porządek skończoności swoim niezbyt przemyślanym snem, ktoś nie zauważył pułapki, szczurów, zapomniał o pierwotnym pytaniu, o tym, że nawet zabawka może zabić i niechcący przenieść nas w inny wymiar, przemierzany przez setki pustych wagoników, przez przerdzewiałe anioły i dziecinne, toczące się nieustannie kule.

 

Zapis pięćdziesiąty. Z przedwiośniem

Przedwiośnie, gołębie nie umierają już w locie, nie zdychają pod oknami. Tej zimy znaleźliśmy kilka ptaków przymarzniętych do szyb, nie ożyły przyniesione do domu, nie powtórzył się cud z bajki Andersena, cuda zdarzają się coraz rzadziej.

Sąsiedzi zakładają boazerie, śnieg odkleja się od powiek, spada na ziemię skroplony i martwy, moja wersja świata bliska jest stanowi pierwotnemu, ciszy panującej przed Wielkim Wybuchem ‒ ramiona otwarte jak najszerzej przyjmują ciepło i światło, palce puchną i wykwitają nabrzmieniem pąków, powstaje człowiek ‒ natura, człowiek ‒ zabawka, którego można zniszczyć jednym uderzeniem pięści.

Co stanie się z nami po Wielkim Wybuchu? Uspokój się, przeczytaj biografie ludzi, którzy żyją w swoich nieśmiertelnych dziełach.

Wielcy ludzie są wśród nas, pragną nam coś opowiedzieć, przypomnieć sobie, jak było na tej Ziemi, skoro nie ma żadnej innej, pooddychać chociaż przez chwilę, przelecieć liściem, płatkiem śniegu.

Być może, noszę w sobie czyjeś oczy, usta szepczące ledwie słyszalne słowa, dłonie głaszczące zamarznięte ptaki, to on sprawia, że nie znoszę pustki i pogodzenia, że przerywam idyllę jednomyślności. Tak powstaje obraz człowieka przysypanego śniegiem, lalki ożywianej wiatrem.

Opowiadam dawno zapomniane opowieści, moje obłoki przesuwają się ponad horyzontem jak na chwilę przed wielkim wybuchem, który muszę pamiętać, ponieważ jestem dzieckiem Stwórcy, dojrzewałem na Jego łonie, widziałem to, co On widział przez jeden moment samoświadomości. Niedługo polecimy dalej, poczujemy jak wywraca się ten śmietnik i zobaczymy z góry, jak staram się przejść z dzieckiem przez ulicę, jak walczę z resztkami śniegu, z zapadającym zmierzchem. Za chwilę wszystko stanie się jasne, czy przeżyjemy czy też nie, jak skończy się ten przedwiosenny, ostatni zapisany dzień miesiąca.

 

Rozszerzona wersja tomu z 1998 roku,
wydanego przez Bibliotekę Wrocławskiego Oddziału
Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Seria VI (3)

 

INDEKS    |    BIOGRAFIA   |   POEZJA ‒̵ PROZA    |    KSIĄŻKI   |   Recenzje   |   FILMY    |   FOTO    |   KONTAKT    


Copyright © Okoń Waldemar